– Jest, Samsonie Charitonyczu!
– Co?
– Jakiś saganek.
Jeropkin runął na kolana i zaczął rozgrzebywać ziemię rękami.
Z wysiłkiem, stękając, wyciągnął z jamy miedziane, pozieleniałe ze starości naczynie (był to stary garnek, zapewne jeszcze sprzed pożaru* [*2 (14) września 1812, niemal natychmiast po wkroczeniu wojsk napoleońskich, w Moskwie w tajemniczych okolicznościach wybuchł pożar, który strawił większą część miasta z wyjątkiem Kremla.], kupiony za pół rubla od handlarza starzyzną). W półmroku zakołysała się mętna poświata, pochwyciwszy światło latarni przy saniach.
– Złoto! – jęknął Jeropkin. – Dużo!
Wysypał sobie przygarść ciężkich monet na dłoń, podniósł do oczu.
– To nie moje czerwońce! Kuzia, zapal zapałkę! Odczytał na głos:
– „An-na im-pe-ra-to-ro-wa sa-mo-dzierż-czy-ni…” To stary skarb! Co najmniej tysiąc złotych monet!
Momus chciał znaleźć coś bardziej egzotycznego, z europejskimi napisami albo chociaż z arabskimi hieroglifami, ale wypadłoby bardzo drogo. Kupił złote dwurublówki cesarzowej Anny i „katarzynki”, po dwadzieścia rubli srebrem za sztukę. Tysiąc, nie tysiąc, w każdym razie sporo, jako że było tego w suchariewskich antykwariatach zatrzęsienie. Potem Samson Charitonycz przeliczy monety, co to, to na pewno, a ich liczba jest nieprzypadkowa, szczególna, odegra później określoną rolę.
– Źle z tobą, Samsonie – chlipnął młodzianek. – Nie chce ci przebaczyć Bogarodzica, oddaje pieniądze.
– Że co? – spytał ogłupiały od blasku złota Jeropkin.
Dużo złotych monet naraz to wspaniała rzecz. W przeliczeniu na asygnaty suma nie jest bynajmniej astronomiczna, ale robi wrażenie. Chciwego człowieka w ogóle obiera z rozumu. Momus nieraz już wykorzystywał tę dziwną właściwość złota. Teraz najważniejsze – to nie pozwolić się Jeropkinowi opamiętać. Żeby się temu zdziercy do reszty pomieszało we łbie, żeby mu się mózg zagotował. No, Mimi, teraz twój benefis!
– Alboś znowu dał za mało, albo nie ma dla ciebie wcale zmiłowania – żałośnie przemówił jurodiwy. – Gnić będziesz żywcem, sieroto nieszczęsny.
– Jak to nie ma zmiłowania? – zaniepokoił się Jeropkin i nawet z krzaków, z odległości pięciu sążni, było widać, jak na jego czole zalśniły krople potu. – Jeżeli za mało – dam jeszcze. Pieniędzy mam bez liku. Ile dać, powiedz!
Paisij nie odpowiadał, kołysał się tylko z boku na bok.
– Widzę. Widzę komorę ciemną. Ikony na ścianach, lampka się pali. Widzę pierzynę puchową, poduszki z puchu łabędziego, wiele poduszek… Pod łóżkiem mroczno, ciemności egipskie. Cielec tam leży złoty… Wór z rogoży, cały papierkami nabity. Od niego całe zło!
Niemy Kuźma i chłopi z łopatami przywarli do siebie, twarze mieli ogłupiałe, a wygolony podbródek Jeropkina skakał w górę i w dół.
– Nie potrzebuje Mateńka twoich pienięęędzy – dziwnym, śpiewnym głosem zawył boży człowiek. (Zapożyczyła modulacje z Bajadery - zorientował się Momus). – Orędowniczka nasza chce, żebyś się oczyyyścił. Żeby pieniądze twoje się oczyściły. Brudne one, Samsonie, no i szczęścia ci nie dają. Mąż świątobliwy musi je pobłogosławić, na jedno oko krzywy, na jedną rękę suchy, na jedną nogę chromy.
– Gdzież mam takiego szukać? – zapytał żałośnie Jeropkin i potrząsnął Paisija za szczupłe ramionka. – Gdzie jest taki mąż świątobliwy?
Młodzianek pochylił głowę, chwilę czegoś nasłuchiwał, po czym powiedział cichutko:
– Głos… Głos ci powie… z ziemi… Jego posłuchaj.
I tu Mimi wycięła głupi numer – nagle swoim zwykłym sopranem zaśpiewała francuską szansonetkę z opery komicznej Tajemnica Zuzanny. Momus złapał się za głowę – poniosło ją, rozdokazywała się, diablica. Wszystko zepsuła!
– Głosem anielskim zaśpiewał! – jęknął jeden z chłopów i zaczął się żegnać raz za razem. – W nieziemskim języku śpiewa, anielskim!
– To po francusku, durniu – zachrypiał Jeropkin. – Słyszałem, że to się zdarza, że błogosławieni zaczynają cudzoziemskimi językami mówić, których w życiu nie znali. – I też się przeżegnał.
Paisij nagle gruchnął na ziemię i jął się rzucać w konwulsjach; z ust wypłynęła mu obfita, bulgocząca piana.
– Ej! – nachylił się nad nim przestraszony Samson Charitonycz. – Zaczekaj z tym atakiem! Jaki głos? I jakże to święty moje pieniądze „oczyści”? Przepadną mi? Czy znów się zwrócą z nawiązką?
Ale młodzianek tylko wygiął się w łuk i wierzgając nogami na zimnej ziemi, wykrzykiwał:
– Głos… z ziemi… głos!
Jeropkin odwrócił się do swoich zabijaków i oznajmił wstrząśnięty:
– Naprawdę zapach od niego idzie cudowny, rajski!
Pewnie, że rajski – uśmiechnął się Momus. Paryskie mydło „L’Arome du Paradis”, po półtora rubla za maciupeńką kostkę.
Jednakże pauzy nie należało przeciągać – czas na przygotowaną sztuczkę. Nie dla zabawy przecież wczoraj przez bitą godzinę układał ogrodowego węża pod opadłymi liśćmi i przysypywał z wierzchu ziemią. Jeden koniec z tubą Momus miał teraz w ręku, drugi, też z tubą, ale szerszą, umieszczony był między korzeniami dębu. Dla zamaskowania został przykryty siatką z mchem ułożonym na wierzchu. System był niezawodny, sprawdzony eksperymentalnie, trzeba tylko nabrać jak najwięcej powietrza.
I Momus dał z siebie wszystko – nadął policzki, przycisnął tubę do ust i zahuczał:
– O północy… przybądź… do kaplicy… Warsonofjewskieeej…
Wypadło przekonująco, efektownie, nawet za bardzo. Wrażenie było tak silne, że nastąpiły nieprzewidziane komplikacje. Kiedy spod ziemi wydobył się głuchy, grobowy głos, Jeropkin wrzasnął i podskoczył, jego służący też szarpnęli się w tył i najważniejszego nikt nie usłyszał – gdzie mianowicie zanieść pieniądze.
– …nieopodal monasteru Nowopimenowskiegooo… – zahuczał Momus dla jasności, ale Jeropkin, całkiem ogłuszony, znów nie dosłyszał.
– Co? Do jakiego klasztoru? – zwrócił się bojaźliwie do dziury w ziemi. Rozejrzał się dokoła, nawet wetknął nos do dziupli.
No i co tu począć! Przecież Wyższa Siła nie będzie temu głuchemu pniowi powtarzać po dziesięć razy! To już byłaby zwykła farsa. Momus znalazł się w kłopocie.
Sytuację uratowała Mimi. Podniosła się z ziemi i cicho wyszeptała:
– Kaplica Warsonofjewska, opodal monasteru Nowopimenowskiego. Tam jest święty pustelnik. Jemu masz zanieść worek. Dziś o północy.
O kaplicy Warsonofjewskiej krążyły w Moskwie niedobre słuchy. Siedem lat temu w tę małą nadbramną cerkiewkę przy wjeździe do monasteru Nowopimenowskiego uderzył piorun – strącił krzyż i rozbił dzwon. Więc cóż to, za przeproszeniem, za dom boży, skoro może go porazić grom?
Kaplicę zabito deskami i wszyscy omijali ją z daleka – i bracia, i pielgrzymi, i zwykli mieszczanie. Nocami dobiegały zza grubych murów okropne, nieludzkie jęki i krzyki. Może to były bezpańskie koty, których wrzask powtarzało echo pod sklepieniem, a może i coś gorszego. Ojciec przeor nabożeństwo odprawił i wodą święconą pokropił – ale to nic nie pomogło, zrobiło się jeszcze straszniej.
Momus wypatrzył to urocze miejsce jeszcze przed Bożym Narodzeniem i ciągle myślał, że a nuż się przyda. I przydało się, jak najbardziej.
Obmyślił dekoracje, przygotował efekty sceniczne. Grande Opération zmierzała do finału, który zapowiadał się wręcz oszałamiająco.