Poszło mu całkiem nieźle: był jednocześnie poczciwości chłopcem, stołecznym bywalcem, poważnym młodzieńcem, wesołym hulaką, homo novus, żarliwym obrońcą tradycji, a w dodatku doskonałym kandydatem na męża (w dwóch nieznających się nawzajem rodzinach).
Kiedy zaś uznał, że grunt został należycie przygotowany, załatwił sprawę w dwa dni.
Nawet teraz, po latach, kiedy, zdawałoby się, miał co wspominać i czym się chełpić, Momus z przyjemnością odtwarzał w myślach swoją pierwszą prawdziwą „operację”. A osobliwie epizod z Eurypidesem Kandelakim, który wśród miejscowej szlachty miał opinię sknery i pieniacza, jakiego świat nie widział. Oczywiście, można by się było obejść bez Kandelakiego, ale Mitieńka był młody i miał naturę hazardzisty, toteż lubił rozgryzać twarde orzechy.
Kuty na cztery nogi Grek był emerytowanym akcyźnikiem. Człowiekowi tego pokroju można się spodobać tylko w jeden sposób – stwarzając iluzję, że ma szansę wzbogacić się twoim kosztem.
Dzielny kornet przygalopował do sąsiada na spienionym koniu, cały czerwony, w oczach łzy, ręce dygocą. I już od progu zawył:
– Eurypidesie Kalistratowiczu, niech mnie pan ratuje! W panu cała moja nadzieja! Wyznaję jak na spowiedzi! Do pułku mnie wzywają, do audytora! Dopuściłem się defraudacji! Dwadzieścia dwa tysiące!
Pismo z pułku miał naprawdę – w sprawie sprzeniewierzenia pieniędzy na remonty. Przełożeni Sawwina ostatecznie stracili cierpliwość, wyczekując na jego powrót z urlopu.
Mitia wyciągnął kopertę z pułkową pieczęcią, wyjął też jeszcze jeden dokument.
– Za miesiąc mam odebrać w Banku Ziemskim pożyczkę wysokości dwudziestu pięciu tysięcy pod hipotekę majątku cioci. Myślałem – chlipnął, świetnie wiedząc, że Greka nie da się rozczulić – że dostanę pieniądze i pokryję niedobór. Ale nic z tego, nie zdążę! Co za hańba! Zostało mi tylko jedno – kula w łeb! Niech mi pan pomoże, Eurypidesie Kalistratowiczu najdroższy. Pan mi da dwadzieścia dwa tysiące, a ja panu pełnomocnictwo na odebranie pożyczki. Pojadę do pułku, wytłumaczę się, ocalę honor i życie. A pan za miesiąc otrzyma dwadzieścia pięć tysięcy. To i dla pana zysk, i dla mnie ratunek. Błagam!
Kandelaki włożył binokle, przeczytał groźne pismo z pułku, starannie przestudiował umowę zastawną z bankiem (też prawdziwą, rzetelnie spisaną), chwilę przygryzał usta i zaproponował piętnaście tysięcy. Stanęło na dziewiętnastu.
Ależ musiała być scena w banku, kiedy miesiąc później, w wyznaczonym terminie, zjechali się tam posiadacze wszystkich jedenastu wypisanych przez Mitieńkę pełnomocnictw!
Uzbierała się niezła sumka, ale po czymś takim Mitia musiał oczywiście diametralnie odmienić swoje życie. Ale co tam, nie żałował niczego.
Nieprzyjemności z policją były kornet Sawwin się nie obawiał. Imperium, dzięki Bogu, ogromne, durniów zatrzęsienie, bogatych miast pod dostatkiem. Człowiek z fantazją i animuszem zawsze będzie miał gdzie broić. A nazwisko i dokumenty – to głupstwo. Jak zechcesz, tak się nazwiesz. Kim zechcesz, tym będziesz.
Co się zaś tyczy powierzchowności, to tu Momus miał wprost wyjątkowe szczęście. Bardzo lubił swą twarz i godzinami potrafił podziwiać ją w lustrze.
Włosy cudownej barwy bladoblond, jak u przytłaczającej większości tutejszych Słowian. Rysy drobne, niewyraziste, oczka szaroniebieskie, nos o nieokreślonym kształcie, podbródek niewyraźnie zarysowany. Słowem, nic, co przyciągałoby wzrok. Nie fizjonomia, ale biała karta – rysuj na niej, co chcesz.
Wzrost średni, znaków szczególnych brak. Za to głos niezwyczajny – głęboki, dźwięczny, ale tym instrumentem Momus nauczył się władać po mistrzowsku: potrafił i huczeć basem, i uwodzić tenorem, i falsetem zapiszczeć, i nawet damskim sopranem.
Wszak aby zmienić wygląd nie do poznania, nie wystarczy przefarbować włosy i przykleić brodę. Człowieka czyni mimika, sposób chodzenia i siadania, gesty, intonacja, charakterystyczne zwroty w mowie, siła wzroku. I naturalnie cała otoczka – ubranie, pierwsze wrażenie, nazwisko, tytuł.
Gdyby aktorzy otrzymywali duże gaże, Momus niewątpliwie zostałby nowym Szczepkinem czy Sadowskim – czuł to w głębi duszy. Jednakowoż tyle, ile potrzebował, nie płacono nawet czołowym artystom stołecznych teatrów. Przy tym zaś o ileż ciekawiej odgrywać spektakle nie na scenie, z dwoma piętnastominutowymi antraktami, ale w życiu, każdego dnia, od rana do wieczora.
Kogóż tylko nie zagrał Momus w ciągu owych sześciu lat – wszystkich ról niepodobna spamiętać. Przy czym sztuki były wyłącznie jego autorstwa. Momus nazywał je na modłę wojskową „operacjami” i przed rozpoczęciem każdej kolejnej afery wyobrażał sobie, że jest Maurycym Saskim albo Napoleonem, choć z natury swej były to, rzecz jasna, nie krwawe batalie, lecz wesołe wodewile. Inne osoby dramatu być może nie potrafiły docenić całego dowcipu fabuły, za to sam Momus zawsze był najzupełniej usatysfakcjonowany.
Spektakli odbyło się wiele – drobnych i wielkich, efektownych i mniej udanych, jednakże klapa, z tupaniem i gwizdami, dotychczas się nie przydarzyła.
Przez jakiś czas Momus pasjonował się uwiecznianiem pamięci o bohaterach narodowych. Najpierw, zgrawszy się w winta na pływającym po Wołdze parostatku i zszedłszy na ląd w Kostromie bez grosza przy duszy, zbierał datki na brązowy monument Iwana Susanina. Kupczykowie jednak skąpili, ziemianie usiłowali wnosić udziały w naturze – oleju i zbożu, i uskładała się śmieszna suma, niecałe osiem tysięcy. Za to w Odessie na pomnik Aleksandra Siergiejewicza Puszkina datki sypały się szczodrze, zwłaszcza od żydowskich kupców, a w Tobolsku na Jermaka Timofiejewicza handlarze futer i poszukiwacze złota odpalili „przedstawicielowi Cesarskiego Towarzystwa Historycznego” siedemdziesiąt pięć tysięcy.
Wielce udatnie poszła w pozaprzeszłym roku operacja z Towarzystwem Kredytowym „Butterfly” w Niżnym Nowogrodzie. Pomysł był prosty i genialny, obliczony na bardzo rozpowszechniony typ ludzi, u których wiara w bezpłatny cud jest silniejsza niż wrodzona ostrożność. Towarzystwo „Butterfly” przyjmowało od mieszczuchów wkłady pieniężne na niesłychanie wysoki procent. W pierwszym tygodniu wkłady wniosło zaledwie dziesięć osób (z czego dziewięć podstawionych przez Momusa). Kiedy jednak w następny poniedziałek – procenty naliczano codziennie – wszyscy oni otrzymali po dziesięć kopiejek od każdego wpłaconego rubla, miasto wprost oszalało. Kolejka do kantoru Towarzystwa ciągnęła się przez trzy przecznice. W następnym tygodniu Momus znowu wypłacił po dziesięć procent, po czym musiał wynająć jeszcze dwa pomieszczenia i dwunastu nowych kasjerów. Czwartego poniedziałku na drzwiach kantorów pojawiły się kłódki. Tęczowy „Butterfly” na zawsze odpłynął znad brzegów Wołgi w siną dal.
Komuś innemu tych nowogrodzkich profitów starczyłoby na całe życie, ale Momusa pieniądze długo się nie trzymały. Niekiedy myślał o sobie jak o młynie wiatrowym, do którego szerokim strumieniem sypią się asygnaty i brzęcząca moneta. Wiatrak macha potężnymi skrzydłami i nie ustając ani na chwilę, miele pieniążki na miałką mąkę – na brylantowe spinki do halsztuka, na kłusaki pełnej krwi, na wielodniowe hulanki, na wspaniałe bukiety dla aktorek. A wiatr wieje, wieje, wieje – i rozlatuje się mąka po bezkresnych przestworzach, tak że nie zostaje nawet pyłek.
No i niech się rozlatuje, Momusowi do końca życia „ziarna” wystarczy. Czarodziejski wiatrak nie będzie miał przestojów.
Gościnne występy na jarmarkach i w miastach gubernialnych doprowadziły jego sztukę do doskonałości. W ubiegłym roku Momus dotarł do stolicy. Elegancko oskubał Sankt Petersburg – długo nadworni dostawcy, chytrzy bankierzy i radcy handlowi będą pamiętać Waleta Pikowego.