Ujawnić publicznie swój nietuzinkowy dar Momus postanowił niedawno. Opętała go żądza sławy, czuł się niedoceniany. Tyle człek wymyśla świadczących o niezwykłym talencie, niewidzianych dotychczas majstersztyków, tyle w nie wkłada fantazji, artyzmu, duszy – a uznania żadnego. Albo przypisują je szajce aferzystów, albo żydowskim intrygom, albo miejscowym władzom. I naród prawosławny pojęcia nie ma, że te kunsztowne chefs-d’oeuvre - to dzieła jednego mistrza.
Momusowi przestały wystarczać pieniądze, zapragnął sławy. Oczywiście działanie ze znakiem firmowym jest o wiele bardziej ryzykowne, ale sława nie dostaje się tchórzom. A zresztą któż go złapie, skoro do każdej operacji przywdziewa inną maskę? Na kogo polować, kogo szukać? Czy kto kiedy widział prawdziwą twarz Momusa? Otóż to.
Pozachwycajcie się, poplotkujcie i pośmiejcie się na pożegnanie, przemawiał w myślach Momus do rodaków. Oklaskujcie wielkiego artystę, albowiem nie zostanę z wami na wieki.
Nie, umierać bynajmniej nie zamierzał, ale zaczął się poważnie zastanawiać nad rozstaniem z miłą sercu rosyjską ziemią. Pozostawało mu tylko obrobić stary stołeczny gród, a później najwyższy czas spróbować sił na arenie międzynarodowej. Momus czuł, że już go na to stać.
Moskwa to cudowne miasto. Moskwianie są jeszcze tępsi niż petersburżanie, bardziej prostoduszni, nie tacy przebiegli, a pieniędzy mają wcale nie mniej. Momus rezydował tu od jesieni i już zdążył wyciąć parę zgrabnych sztuczek. Jeszcze dwie, trzy operacje i żegnaj, ziemio ojczysta. Trzeba będzie się przejechać po Europie, zajrzeć do Ameryki. Ciekawe rzeczy się słyszy o północnoamerykańskich stanach. Intuicja Momusowi podpowiadała, że tam będzie mógł rozwinąć skrzydła. Można zainicjować kopanie jakiegoś kanału, zawiązać towarzystwo akcyjne, budujące transamerykańską kolej żelazną albo, dajmy na to, poszukujące azteckiego złota. Poza tym znowu wzrósł popyt na niemieckich książąt, osobliwie w nowych krajach słowiańskich i na kontynencie południowoamerykańskim. Jest się nad czym zastanowić. Momus przewidująco podjął już w tej materii pewne kroki.
Na razie jednak miał co robić w Moskwie. Tę jabłoń można jeszcze otrząsać i otrząsać. Za jakiś czas moskiewscy pisarze będą poświęcać Waletowi Pikowemu powieści.
Nazajutrz po zabawnym figlu spłatanym angielskiemu lordowi i staremu księciu Momus obudził się późno i z bólem głowy – świętowali przez cały wieczór i pół nocy. Mimi uwielbiała zabawy, to był jej żywioł, toteż pohulali jak się patrzy.
Numer „lux” hotelu „Metropol” figlarka przeobraziła w rajski ogród: cieplarniane rośliny tropikalne w donicach, żyrandol cały w chryzantemach i liliach, dywan obsypany płatkami róż, wszędzie kosze z owocami od Jelisiejewa i bukietami od Pogodina. Wokół palmy owijał się wzorzystym pierścieniem boa ze zwierzyńca Morsellego, udając węża kusiciela. Co prawda, niezbyt przekonująco – zimą był ospały i teraz ani razu nawet nie otworzył ślepi. Za to Mimi, przedstawiająca Ewę, tryskała energią. Momus uśmiechnął się na to wspomnienie i potarł pulsującą skroń. Wszystko przez przeklęty veuve clicot. Kiedy już po popełnieniu grzechu pierworodnego Momus rozkoszował się kąpielą w wielkiej porcelanowej wannie wśród pływających orchidei (piętnaście rubli sztuka), Mimi polewała go szampanem z ogromnych butli, on zaś chwytał ustami pienisty strumień i wyraźnie przesadził.
Ale i Mimoczka nieźle się wczoraj nadokazywała. O, jak to śpi, zmordowana – nie zbudzi się, choćby się paliło. Obrzmiałe usteczka lekko rozchylone, obie rączki jak zwykle podłożone pod policzek, gęste złociste kędziory rozsypane na poduszce.
Kiedy postanowili, że będą podróżować razem, Momus jej powiedział: „Życie człowieka, dziecino, jest takie jak on sam. Jeśli jest okrutny – okrutne. Jeśli bojaźliwy – straszne. Jeśli ponury – smutne. A ze mnie człek wesoły, życie mam wesołe i twoje też będzie takie”.
I Mimi weszła w wesołe życie tak gładko, jakby była do niego stworzona. Chociaż Momus przypuszczał, że dotychczasowe dwadzieścia dwa lata egzystencji nie były usłane różami. Ale o nic nie pytał – to nie jego sprawa. Jeśli zechce – sama opowie. Tylko że ona nie z tych, co długo pamiętają krzywdy, więc tym bardziej nie będzie go brać na litość.
Znalazł ją zeszłej wiosny w Kiszyniowie, gdzie Mimi występowała w varietes jako etiopska tancerka. Miejscowa złota młodzież wprost za nią szalała. Mimi poczerniła sobie skórę, ufarbowała i zakręciła włosy i po scenie skakała ubrana jedynie w girlandy kwiatów, z bransoletami na rękach i nogach. Kiszyniowianie uważali ją za najprawdziwszą Afrykankę. To znaczy, początkowo mieli pewne wątpliwości, ale przyjezdny kupiec neapolitański, który bywał w Abisynii, potwierdził, że mademoiselle Zemczandra rzeczywiście mówi po etiopsku, i podejrzenia się rozwiały.
Właśnie ten szczegół przede wszystkim zachwycił Momusa, który cenił w mistyfikacjach połączenie tupetu i skrupulatności. Żeby z takimi niebieskimi oczami, zupełnie jak leśne dzwoneczki, i z co prawda ciemną, ale absolutnie słowiańską mordką udawać Etiopkę – trzeba mieć nie lada odwagę. I jeszcze na dodatek nauczyć się etiopskiego!
Później, kiedy się zaprzyjaźnili, Mimi opowiedziała mu, jak do tego doszło. Mieszkała w Pitrze i kiedy operetka zbankrutowała, znalazła się na bruku. Szczęśliwym trafem dostała miejsce guwernantki bliźniąt, dzieci abisyńskiego ambasadora. Etiopski książę, po ichniemu ras, nie mógł się nacieszyć, że tak mu się udało: panna grzeczna, wesoła, zadowala się niewielkim wynagrodzeniem, dzieci ją uwielbiają – ciągle o czymś z nią szepczą, mają jakieś tajemnice i zachowują się jak aniołki. Któregoś dnia ras przechadzał się po Letnim Sadzie w towarzystwie sekretarza stanu Mordera, omawiając komplikacje w stosunkach włosko-abisyńskich, gdy nagle zobaczył jakieś zbiegowisko. Podszedł bliżej – o Boże etiopski! Guwernantka gra na harmonii, a jego synek i córeczka tańczą i śpiewają. Gawiedź patrzy na Murzyniątka, klaszcze, rzuca pieniądze do zrobionego z ręcznika turbanu, i to hojnie, ze szczerego serca.
Krótko mówiąc, Mimi musiała zmykać z północnej stolicy co sił w nogach – bez bagażu, bez dokumentów. Wszystko to głupstwo, wzdychała, ale szkoda dzieciaków. Biednemu Mariamczykowi i Asefoczce pewnie nudno się teraz żyje.
Za to mnie z tobą nie jest nudno, pomyślał Momus, czule spoglądając na wysuwające się spod kołdry ramię z trzema uroczymi pieprzykami, tworzącymi regularny trójkąt.
Założywszy ręce pod głowę, rozejrzał się po apartamencie, do którego wprowadzili się zaledwie poprzedniego wieczoru, by zatrzeć za sobą ślady. Luksusowe: buduar, salon, gabinet. Trochę za dużo złoceń, kupiecki gust. W hotelu „Bazar” apartamenty były elegantsze, ale stamtąd musieli się wynieść – rozumie się, jak najbardziej oficjalnie, rozdając hojne napiwki i pozując rysownikowi z „Moskowskiego Nabludatiela”. Nie zaszkodzi ukazać się na okładce szacownego ilustrowanego pisma w charakterze „jego wysokości” – a nuż się to kiedyś przyda.
Momus z roztargnieniem popatrzył na umieszczonego pod baldachimem złoconego pyzatego amorka. Gipsowy psotnik celował strzałą z łuku prosto w czoło gościa. A właściwie strzały nie było widać, wisiały na niej bowiem koronkowe pantalony Mimoczki w kolorze zwanym „płonące serce”. Jak się tam znalazły? I skąd się wzięły? Przecież Mimi odgrywała Ewę? Ciekawe.
Fikuśne pantalony dziwnie Momusa zaintrygowały. Pod nimi powinna być strzała, nic innego – to oczywiste. A jeśli się okaże, że to nie strzała, ale zupełnie co innego? Może kupidynek zrobił ze swych pulchnych paluszków figę, przykrył ją kolorową szmatką i wystawił niby strzałę?