Do portretu Iwana Karłowicza Möbiusa lord nie potrafił dodać nic istotnego, wciąż wspominał o brodawce. Anisij nawet zapamiętał to angielskie słowo: wart.
– Ważny znak szczególny, wasza jaśniewielmożność. Duża brązowa brodawka na prawym policzku. Może dzięki niej znajdziemy tego hochsztaplera? – nieśmiało wtrącił Tulipanow. Mocno wziął sobie do serca słowa generała-gubernatora o powinięciu się nogi i starciu na proch. Chciał się okazać przydatny.
Ale radca dworu nie docenił Anisijowego wkładu w śledztwo. Rzucił z roztargnieniem:
– Nic z tego, Tulipanow. To chwyt psychologiczny. Taką brodawkę albo, dajmy na to, znamię na pół policzka bardzo łatwo zrobić. Zazwyczaj świadkowie zapamiętują tylko t-taki, rzucający się w oczy znak szczególny, a na inne już nie zwracają uwagi. Zajmijmy się lepiej obrońcą małoletnich l-ladacznic, „mister Speyerem”. Zanotował pan jego rysopis? Proszę pokazać. „Wzrost nieokreślony, bo jeździ na wózku. Włosy ciemnoblond, podstrzyżone na skroniach. Spojrzenie łagodne, dobre. (Hmm…). Oczy chyba jasne. (To ważne, trzeba będzie jeszcze przepytać sekretarza jego ekscelencji). Twarz szczera, sympatyczna”. Nno tak, nie ma się za co zahaczyć. Będziemy musieli pofatygować jego wysokość księcia Saxen-Limburskiego. Miejmy nadzieję, że wie coś o „wnuku”, skoro rekomendował go „dziadkowi” w specjalnym liście.
Do hotelu „Bazar”, z wizytą do udzielnego księcia, Erast Pietrowicz pojechał sam, przyodziany w mundur. Długo go nie było, a wrócił ponury jak chmura gradowa. W hotelu powiedziano mu, że jego wysokość wyjechał poprzedniego dnia, udając się na warszawski pociąg. Jednakże na Dworcu Briańskim dostojny pasażer wczoraj wcale się nie pojawił.
Wieczorem, dla podsumowania wyników całodziennego śledztwa, radca dworu odbył z Anisijem naradę, którą nazwał „analizą operacyjną”. Dla Tulipanowa taka procedura była czymś nowym. Dopiero potem, kiedy już przywykł, że każdy dzień kończy się „analizą”, nabrał trochę śmiałości, ale w ów pierwszy wieczór przeważnie trzymał język za zębami, bojąc się palnąć jakieś głupstwo.
– A więc, zastanówmy się – zaczął radca dworu. – Notariusza Möbiusa, który nie jest żadnym notariuszem, nie ma, wyparował – to raz. – Nefrytowy paciorek różańca głośno stuknął. – Inwalidy filantropa Speyera, który nie jest żadnym filantropem i inwalidą też chyba nie, także nie ma, zniknął bez śladu – to dwa. (Znowu – stuk!). Co zaś dodaje całej sprawie szczególnej p-pikanterii, w niepojęty sposób zniknął również książę, który w odróżnieniu od „notariusza” i „inwalidy” wydaje się prawdziwy. Oczywiście, udzielnych książątek jest w Niemczech zatrzęsienie, wszystkich nie sposób pilnować, ale tego w Moskwie przyjmowano z wszelkimi honorami, o jego przybyciu pisały gazety – to trzy. (Stuk!). W drodze z dworca zajechałem do redakcji „Niedieli” i „Russkiego Wiestnika”. Spytałem, skąd się dowiedzieli o wizycie jego wysokości księcia Saxen-Limburskiego. Okazało się, że gazety otrzymały tę wiadomość zwykłym trybem: depeszą od petersburskich korespondentów. Co pan o tym sądzi, Tulipanow?
Anisij, który w jednej chwili cały spotniał z przejęcia, odezwał się niepewnie:
– Każdy mógł przysłać te całe telegramy, wasza jaśnie wielmożność.
– Ja też tak uważam – przytaknął radca dworu i Tulipanowowi od razu ulżyło. – Wystarczy znać nazwiska petersburskich korespondentów, a depeszę może wysłać każdy i z każdego miejsca… A, właśnie. Niech mnie pan nie tytułuje „jego jaśniewielmożnością”, nie jesteśmy w wojsku. Wystarczy „Eraście Pietrowiczu” albo… albo niech mnie pan nazywa po prostu szefem, tak będzie krócej i wygodniej. – Fandorin uśmiechnął się jakoś niewesoło i powrócił do swej „analizy”. – No i proszę, co z tego w-wynika. Jakiś sprytny osobnik, dowiedziawszy się po prostu nazwisk paru korespondentów (w tym celu wystarczy przejrzeć gazetki), wysyła do redakcji depeszę o przybyciu niemieckiego fürsta, a dalej wszystko się toczy zwykłą koleją. Reporterzy witają „jego wysokość” na dworcu, „Russkaja Mysl” drukuje wywiad, w którym dostojny gość wypowiada nader śmiałe opinie o problemie bałkańskim, kategorycznie odcina się od politycznego kursu Bismarcka, i już – Moskwę ma u stóp, nasi patrioci przyjmują księcia z otwartymi ramionami. Ach, prasa, ludzie u nas w ogóle nie są świadomi jej potęgi… No, panie Tulipanow, a teraz przejdźmy do wniosków.
Radca dworu, vel szef, zawiesił głos i Anisij się przeraził, że to on ma wyciągać wnioski, a w głowie nieszczęsny posłaniec miał kompletny mętlik.
Ale na szczęście pan Fandorin poradził sobie bez pomocy Anisija. Energicznie przespacerował się po gabinecie, postukotał różańcem, po czym założył ręce do tyłu.
– Składu szajki Waleta Pikowego nie znamy. Ale należą do niej co najmniej trzy osoby: „Speyer”, „notariusz” i „książę” – to raz. Niesłychany tupet, wielka pomysłowość i niewiarygodna pewność siebie – to d-dwa. Żadnych śladów – to trzy… – Po krótkiej pauzie Erast Pietrowicz cicho, niemal konspiracyjnym szeptem dokończył: – Ale pewne punkty zaczepienia mamy, i to cztery.
– Naprawdę? – ożywił się posmutniały Anisij, który oczekiwał zupełnie innego zakończenia: nie ma żadnej nadziei, więc wracaj, Tulipanow, do swojego biegania na posyłki.
– Tak uważam. „Waleci” są mocno przekonani o swej bezkarności, a to oznacza, że najprawdopodobniej zechcą jeszcze coś zbroić – to raz. Przecież już przed figlem wypłatanym lordowi Pittsbrooke’owi zdążyli wykręcić dwa udane, wyjątkowo bezczelne numery. W obu wypadkach nieźle się obłowili, w obu wypadkach ostentacyjnie zostawili „wizytówkę” i nawet im w głowie nie postało, żeby zgarnąwszy bogate łupy, opuścić Moskwę. Poza tym… Może cygaro? – Radca dworu otworzył wieczko stojącej na biurku hebanowej szkatułki.
Anisij, chociaż nie palił tytoniu z przyczyn oszczędnościowych, nie wytrzymał, poczęstował się – bardzo apetycznie wyglądały zgrabne, czekoladowej barwy cygara w czerwono-złotych opaskach. Naśladując Erasta Pietrowicza, zacmokał wargami, przypalając, i przygotował się na rajską rozkosz, dostępną jedynie bogaczom. Widział takie cygara na moście Kuznieckim, w witrynie sklepu kolonialnego Syczowa – półtora rubla za sztukę.
– Następny punkt – ciągnął Fandorin. – „Waleci” powtarzają się w swoich metodach – to dwa. I w historii z „księciem”, i w epizodzie z „notariuszem” wykorzystali zaufanie ludzi do słowa drukowanego. Cóż, lord to jeszcze zrozumiałe. Anglicy p-przywykli wierzyć we wszystko, co d-drukuje ich „Times”. Ale nasze moskiewskie gazety? Same zawiadomiły moskwian o przybyciu „jego wysokości”, same narobiły szumu, namąciły w głowie całemu miastu… Tulipanow, cygarem nie należy się zaciągać!
Ale już było za późno. Przygotowawszy się starannie, Anisij wciągnął pełną piersią cierpki, poszczypujący podniebienie dym. Pociemniało mu w oczach, całe trzewia jakby ktoś dźgnął pilnikiem i biedny Tulipanow zgiął się wpół, kaszląc, dusząc się i czując, że za chwilę umrze.
Przywróciwszy pomocnika do życia (za pomocą wody z karafki i energicznych klapsów po chudym Anisijowym grzbiecie), Fandorin krótko podsumował:
– Musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte.
I oto już cały tydzień Tulipanow miał szeroko otwarte oczy i uszy. Rano, idąc na swą pozazdroszczenia godną służbę, kupował komplet miejskich gazet. Podkreślał w nich wszystko, co rzucało się w oczy i było niezwyczajne, przy obiedzie składał sprawozdanie „szefowi”.
Obiad zasługuje na osobną wzmiankę. Kiedy hrabina była dobrze usposobiona i przychodziła do stołu, podawano wyszukane potrawy, dostarczane z francuskiej restauracji „Hertel”: jakieś osobliwe haut-froid z bekasów z truflami, salade romain, macedoine w melonie i inne kulinarne cudowności, o których Anisij nigdy wcześniej nawet nie słyszał. Jeśli zaś Addi od rana dąsała się w swym buduarze albo wyjeżdżała na miasto odwiedzić sklepy galanteryjne i perfumerie, rządy w jadalni sprawował Masa, a wtedy była to już zupełnie inna para kaloszy. Z chińsko-japońskiego sklepu na Pietrowskich Liniach kamerdyner Fandorina przynosił pozbawiony smaku ryż, marynowaną rzodkiew, chrzęszczące jak papier wodorosty i smażoną rybę na słodko. Radca dworu pałaszował całe to świństwo z wyraźną przyjemnością, Anisijowi zaś Masa podawał herbatę, świeżą bułkę i kiełbasę. Szczerze mówiąc, taki posiłek podobał się Tulipanowowi o wiele bardziej, jako że w towarzystwie kapryśnej pani tak okropnie się peszył, że nie był w stanie należycie ocenić bajecznych frykasów.