Doberski przebrał się w kombinezon i przeszedł do sąsiedniego boksu, gdzie znajdowała się lakiernia. Lipień uznał, że najmniejszym ryzykiem jest siedzenie z młotkiem w jednym ręku i jakimś kluczem w drugiej łapie przy rozbitym błotniku. Tadeusz zaczął systematyczniej metr po metrze, badać halę warsztatową.
– Zygmunt, puść radio – odezwał się Andrzej z lakierni.
– Jakie radio?
– No, to z wołgi.
– Kiedy nie wiem jak.
– Ale z ciebie fujara – Andrzej wyszedł z lakiem i włączył aparat.
Rozległa się muzyka.
– Teraz już nas wszyscy nie tylko widzą, ale i słyszą – Lipień był niepocieszony.
– O to właśnie chodzi, żeby stworzyć pozory normalnego funkcjonowania warsztatu. Zapewne w czasie pra cy ktoś otwiera aparat i słychać muzykę.
– Znalazłeś?
– Nie. W lakierni nie ma żadnego schowka. A samo chód, który tam stoi, pusty.
Tadeusz Majewski usiadł na stołku obok wołgi.
– Przeszukałem dokładnie cały warsztat – wyjaśnił. – Wszystkie samochody mają otwarte bagażniki. Szukałem w szafkach na ubrania, bo otworzyłem kłódki. Zbadałem kanał, zaglądałem wszędzie. Nigdzie nie ma tej przeklętej walizki. Gdzie on mógł ją schować?
– Nad lakiernią jest stryszek – wtrącił Zygmunt.- Zauważyłem na podwórzu drabinkę. Może tam?
– Też go widziałem. Trzeba będzie zajrzeć i na tę antresolę.
W tej chwili przed bramą do warsztatu zatrzymał się samochód. W świetle latarni można było dostrzec granatowe litery MO na popielatym tle karoserii warszawy.
– MO! – z przerażeniem szepnął Zygmunt.
– Pracować! – przypomniał Andrzej Doberski i sam złapał leżący na ziemi duży klucz „Szwed”.
Z auta wysiadło dwóch milicjantów i skierowało się w stronę warsztatu.
– Po dwunastej w nocy, a u was się świeci. Co to za nocna robota?
– Panie sierżancie – Doberski wysunął się do przodu. – Mamy „wołgę z ambasady. Paskudnie dostała. Cały błotnik trzeba klepać. A jutro musi być gotowa. Chciał nie chciał, trzeba w nocy przy niej porobić.
– Macie pozwolenie na pracę w nocy?
– Ja tam nie wiem. Pewnie pan Jankowski ma. Ale stale przecież nie robimy. Czasem tylko. Sam bym wolał teraz spać.
– A gdzie właściciel?
– Nie ma go w Warszawie. Wyjechał na urlop do Bułgarii.
– A ten drugi?
– Pan Kazimierz Strzelczyk? On go zastępuje. Poszedł do domu trochę się przespać. O piątej ma tu przyjść razem z lakiernikiem. Do tego czasu my wyklepiemy, co potrzeba.
– Coś mi się wydaje, że ten wasz Jankowski zapłaci mandat za nocną pracę.
Doberski roześmiał się.
– Na pewno na tym nie straci. Ambasadzie pilno z tym wózkiem, to pokryją i taki wydatek. Nam też obiecali osobno dołożyć, żeby tylko wołga była jutro na chodzie.
Sierżant wyjął z mapnika notes i coś w nim zanotował.
– No dobra – stwierdził. – Pracujcie dalej. Do widzenia.
– Do widzenia, panie sierżancie.
Radiowóz odjechał.
– Widzicie – tryumfował Doberski. – Żeby nie moja głowa, to byśmy leżeli jak neptki. A tak, światło się pali, radio gra, mechanicy pracują, wszystko w porządku. Najwyżej Jankowski po powrocie z Bułgarii zapłaci mandat. Dopiero się zdziwi! Gdzie ta drabina, Zygmunt?
– Z prawej strony podwórza. Koło siatki, gdzie ta kupa złomu.
– Dobrze, znajdę ją i zbadam ten stryszek.
– A ja poszukam na podwórzu. Może Kazik schował pod złomem? Tam leżą różne blachy, połamane karoserie, pokrywy do bagażników Mógł pod nie wcisnąć walizę.
– Zbadaj również pojemniki na śmieci – dorzucił Andrzej.
– Zrobi się.
Majewski wziął się do pracy na podwórzu, Doberski przyciągnął drabinę i zniknął na stryszku. Jedynie Zygmunt siedział na stołku obok wołgi i czujnie wpatrywał się w widniejący z dala wycinek ulicy, którą teraz w nocy rzadko kto przejeżdżał. Po godzinie Andrzej w niesamowicie zawalanym kombinezonie zszedł z góry. Miał twarz jak Murzyn. Oddychał z wysiłkiem.
– Niech to diabli wezmą! Napracowałem się i wybrudziłem. Przejrzałem to. Zbiorowisko jakichś nikomu chyba niepotrzebnych gratów. Blachy, żelaza, skrzynki drewniane z rozmaitym szmelcem. A zakurzone! Nikt tam od lat nie zaglądał. Pełno pyłu i nie ma czym oddychać.
– A walizka?
– Zostawiłem ją na górze, żeby spokojnie leżała. Ty, Zygmunt, masz chyba fioła. Gdybym ją znalazł, nie siedziałbym na tym przeklętym strychu tak długo. Gdzie tu można się umyć?
– A bo ja wiem?
– Z tyłu, koło tego złomu, jest ubikacja i umywalnia – wyjaśnił Tadeusz, który także skończył „rewizję” na podwórzu. – Pod złomem nic nie ma. W pojemnikach na śmieci także. Ale stojące na podwórzu samochody są zamknięte.
– Na pewno kluczyki będą w kantorku. Zresztą – dodał Andrzej – z tym kompletem narzędzi, jakie tu się znajdują, można otworzyć każdą pancerną kasę, chociaż wolałbym tego uniknąć, aby nie pozostawać śladów po sobie.
– Ojej! – przestraszył się Zygmunt. – Przecież my pracujemy bez rękawiczek!
– To co z tego?
– Milicja może zdobyć nasze odciski.
– Kompletny wariat. Przede wszystkim kto będzie wiedział, że tu byliśmy?
– Choćby Jankowski, jeżeli dostanie nakaz płatniczy.
– Najpierw musi go dostać. Gdyby nawet do tego doszło, będzie przekonany, że ktoś z polecenia Kazika pracował w nocy.
– Może sprawdzić.
– Niczego nie dojdzie. Zresztą ani mu to nie będzie w głowie. Do tego czasu milicja ustali tożsamość trupa leżącego teraz na Bielanach nad brzegiem Wisły i Jankowski nie będzie miał u kogo sprawdzać. A poza tym na samochodach i na narzędziach jest, jeżeli nie tysiące to najmarniej setki rozmaitych odcisków. Właścicieli aut i pracowników. Samochody stąd wyjadą, a narzędzia wezmą do ręki inni ludzie. Nie ma najmniejszej szansy, żeby ktoś tu szukał i zidentyfikował nasze odciski palców.
– Ty zawsze lekceważysz niebezpieczeństwo. A jak przyjdzie co do czego, robisz głupstwa.
– Jakie głupstwa?
– Gdyby nie ty, Kazik by żył i nie trzeba by się było martwić o pieniądze. – Ja go nie zabiłem.
– Tego nie mówię. Ale żebyś wtedy nie rzucił się na niego, nie doszłoby do wypadku.
– A ty jak baran wziąłbyś ochłapy, jakie by ci rzucił wielmożny pan Strzelczyk.
– Od kiedy to pół miliona jest ochłapem?
– Umówiliśmy się przed akcją, że dzielimy zdobycz na cztery równe części, czy nie tak było? – Doberski coraz bardziej się denerwował.
– Było – przyznał Zygmunt – ale potem trzeba było spokojnie rozmawiać z Kazikiem. Na pewno byśmy go przekonali.
– Diabła tam przekonali. Od początku planował, że nas wykiwa. Dlatego wtedy przyszedł bez pieniędzy.
– Teraz ich również nie mamy. Cóż z tego, że wyliczyłeś, iż dostaniemy obecnie po milionie i czterysta tysięcy. Gdzie one są?
– Przecież ich szukamy. Ja i Tadeusz. Tylko ty siedzisz na stołku i palcem nie kiwnąłeś, żeby je znaleźć.
– Tu nie potrzeba palca, ale głowy.
– To rusz tą głową.
– Może i ruszę, kiedy przyjdzie czas.
– Macie zamiar tak całą noc się kłócić? - wtrącił Tadeusz. – Zamiast dalej szukać walizki? Czas ucieka, a jutro nie będziemy mogli tu przyjść powtórnie. – Bo ten mnie zawsze zdenerwuje.
– Lubię takich, co sami naknocą, a później zwalają winę na innych.
– Obaj jesteście dobrzy – osądził wspólników Majewski.- Teraz ja posiedzę przy wołdze, a wy dwaj spenetrujecie mieszkanie Jankowskiego. Nie zapomnij, Andrzej, o tych samochodach stojących na podwórzu.