Trójka mężczyzn bez słowa skierowała się w stronę najbliższego przystanku tramwajowego. Dopiero po drodze Andrzej wyjął i dokładnie obejrzał kółko z kluczami. Policzył je i później sprawdzał każdy z osobna.
– Używałem – powiedział – wszystkich kluczy prócz tych dwóch.
Pokazał kolegom dwa płaskie kluczyki. – To do „yale”.
– Nie – poprawił Tadeusz. – Raczej do jakichś kłódek.
– Nie pasowały nigdzie. Próbowałem i doskonale to pamiętam.
– Pewnie są do tego pomieszczenia z pieniędzmi – gorzko roześmiał się Majewski. – Ale jak je odnaleźć?
– Wiem jedno – powiedział Zygmunt. – Włamałem się do banku, grozi mi najmarniej piętnaście lat wiezienia, a nie zyskałem złamanego grosza. Dziękuję ci za to, Andrzeju.
Zanim Doberski zdążył coś odpowiedzieć, Lipień podbiegł do ruszającego właśnie tramwaju i wskoczył do ostatniego wagonu. Majewski także nie żegnając się skręcił na pobliską wysepkę autobusową. Doberski samotnie doszedł do przystanku i czekał na następny tramwaj. Był wściekły, a jednocześnie przyznawał, że w słowach kolegi jest dużo prawdy. Rzeczywiście, groziła im surowa kara, natomiast owoce popełnionego przestępstwa wymknęły im się z rąk. Czy przez niego? Gdyby bardziej panował nad swoimi odruchami, Kazimierz Strzelczyk żyłby do tej chwili. Z żywego drogą perswazji, prośby, a choćby nawet groźby można było wydusić należną im dolę zrabowanych pieniędzy. Trup leżący nad Wisłą na pewno nie zdradzi tajemnicy, którą zabrał do grobu.
Nadjechał tramwaj. Andrzej wsiadł, zajął miejsce przy oknie i udawał, że z zaciekawieniem przygląda się mijanym widokom. Ale jego myśli ciągle wracały dp jednego pytania:
– Do jakich zamków pasują te dwa małe klucze?
Doberski nie domyślał się, że to samo pytanie stawiali sobie także jego dwaj wspólnicy. Każdy z nich snuł różne hipotezy, każdy zamierzał na własną rękę szukać pieniędzy. I każdy z nich postanowił, że jeżeli znajdzie skarb, całość zagarnie dla siebie. Z nikim się nie podzieli.
Gang przestępczy jest zawsze solidarny, kiedy jego drogami idzie powodzenie. Solidarność ta w obliczu klęski pryska jak mydlana bańka.
ROZDZIAŁ V
Nazajutrz po znalezieniu przez milicję ciała człowieka który zginął w. Lasku Bielańskim wskutek osunięcia się skarpy wiślanej, do Komendy Dzielnicowej Warszawa-Północ Zgłosił się pewien mężczyzna i opowiedział dyżurnemu oficerowi banalną historię:
Pracuje w warsztacie samochodowym Józefa Jankowskiego. Właściciel przebywa w tym czasie na urlopie w Bułgarii, natomiast przedsiębiorstwem zarządza Kazimierz Strzelczyk, zresztą przyjaciel Jankowskiego. Otóż ten Strzelczyk już od dwóch dni nie pokazuje się w warsztacie. A przecież w czasie nieobecności właściciela jego zastępca nawet mieszkał na terenie warsztatu w kantorku przy mieszkaniu Jankowskiego. Próby skontaktowania się ze Strzelczykiem w jego własnym mieszkaniu przy ulicy Solec nie dały rezultatu.
– Pewnie się gdzieś zaszwendał albo zrobił sobie polski urlop – zauważył przedstawiciel. MO po wysłuchaniu opowiadania Jana Warciaka. – To dopiero nieco więcej niż dwie doby od momentu, kiedy widzieliście go po raz ostatni. Dorosły człowiek. Na alarm jeszcze za wcześnie. Warsztat zamknięty?
– Nie. Ja mam klucze do warsztatu, więc pracujemy normalnie, ale kierownik miał klucze do magazynu kantorku. To nam sprawia sporo kłopotów. W kantorku są kluczyki i dokumenty naprawianych wozów. Nie możemy klientom oddać ich samochodów, chociaż są gotowe. A każdemu się śpieszy. Pan porucznik sam rozumie. Dlatego przyszedłem tutaj. Wykluczone, żeby wartownik mógł zostawić interes bez żadnej opieki i samemu iść w tango. To mu się nigdy nie zdarzało. A jeszcze pod nieobecność właściciela? Coś się musiało stać. Milicjantowi przyszła do głowy pewna myśl.
– Jak wyglądał ten wasz Strzelczyk?
– Szatyn, oczy niebieskie, nos wydatny. – A wzrost?
– Mniej więcej mojego, mam metr siedemdziesiąt pięć.
– Ubranie?
– Miał kilka garniturów. Kiedy ostatnio wychodził z warsztatu, miał na sobie popielate spodnie i granatową marynarkę. Ciemny płaszcz. To było przed trzema dniami. Trochę po godzinie trzeciej. Kierownik powiedział, że za dwie godziny wróci. Akurat mieliśmy pracować dłużej, bo trafiła się pilna robota. Wołga z ambasady. Ci obcokrajowcy jeżdżą bardzo nieuważnie. Nie ma miesiąca, żeby jakiegoś wozu z ambasady nie dali nam do naprawy. Stały klient. Płaci w terminie i nie targuje się o parę seciaków.
– Poczekajcie chwilę – oficer przerwał monolog gadatliwego mechanika i wyszedł.
Powrócił w towarzystwie porucznika w cywilnym ubraniu i płaszczu. – Pojedziecie z porucznikiem Falęckim.
– Dokąd? – Jan Warciak nieco się przestraszył.
– Niedaleko. Potem odwieziemy was prosto do warsztatu. Najpierw pokażemy wam kogoś, w kim może rozpoznacie waszego kierownika.
– Czyżby mu się przydarzyło jakieś nieszczęście?
– Sami – zobaczycie – oficer milicji nie chciał wtajemniczać Warciaka w sprawę człowieka znalezionego w Lasku Bielańskim, aby niczego nie sugerować świadkowi. Wiedział bowiem z praktyki, że ludzie szybko ulegają w takich przypadkach wrażeniom i różnym opiniom. Często rodzina poznaje w okazanych jej zwłokach kogoś bliskiego, kto za jakiś czas zjawia się w domu cały i zdrowy.
W prosektorium na stołach przykrytych białymi prześcieradłami leżało kilkanaście zwłok. Na polecenie porucznika posługacz odsłonił twarz trzech mężczyzn.
– Pan poznaje?
Jan Warciak, nie należy się temu dziwić, był przerażony i zaszokowany miejscem, w którym się znalazł. Jednakże bez wahania wskazał na jeden ze stołów.
– To on. Kazimierz Strzelczyk!
– Jest pan tego pewien?
– No jakże. Przecież pracowałem z nim przez sześć lat. Dzień w dzień. To straszne. Co mu się stało? Zabili go?
– Nie – porucznik nie widział powodu, aby z tego robić tajemnicę. – Znaleźli go dwaj wędkarze w Lasku Bielańskim. Leżał nad samą Wisłą. Spadł ze skarpy. Najprawdopodobniej ziemia się osunęła. Uderzył o kamień i złamał kręgosłup. Trup na miejscu.
– W Lasku Bielańskim? – Warciak nie krył swojego zdumienia. – A co on tam mógł robić? Nie do wiary.
– Może się z kimś umówił? Z jakąś dziewczyną na przekład.
– Kiedy wychodził z warsztatu, było chłodno, pochmurno i zanosiło się znowu na deszcz. On nie należał do ludzi, którzy musieli się umawiać z dziewczynami gdzieś w lesie nad Wisłą.
.- Może nie z dziewczyną, a z kimś innym? Może mieli jakiś interes do załatwienia?
– W lesie? – Jan Warciak nie był przekonany.
.- Zwrócił pan uwagę, czy Strzelczyk miał wtedy przy sobie jakieś papiery, pieniądze, dokumenty lub zabrał z warsztatu jakąś paczkę?
– Pieniądze miał na pewno. Jako kierownik warsztatu inkasował wszystkie wpływy od klientów. Tego dnia paru z nich wpłaciło kilka tysięcy złotych za naprawę wózków. Strzelczyk miał zwyczaj noszenia pieniędzy w kieszeni i po zamknięciu warsztatu wpłacania części do PKO na rachunek właściciela. Miał też zawsze kilka tysięcy w rezerwie. Warsztat wykłada pieniądze na zakup materiałów i części zamiennych. Musiał mieć przy sobie dowód osobisty i prawo jazdy. Każdego dnia odbywał próbne jazdy na wyremontowanych wozach.
– Nie znaleźliśmy przy nim ani pieniędzy, ani dokumentów.
– To niemożliwe! A klucze? Do warsztatu, kantorku, magazynku, szafek stojących w warsztacie i klucze do własnego mieszkania? Nosił je razem na dużym kółku. Zawsze się dziwiłem, w jaki sposób on je odróżnia i od razu dobiera do każdego zamka odpowiedni.