Выбрать главу

– Jako jedyny brat zajmę się tym. Żadnej innej bliskiej rodziny nie mamy. Było nas tylko dwóch. To mój obowiązek, bez względu na stosunki, jakie nas łączyły.

– Jest pan – oficer milicji uśmiechnął się lekko – w takim razie jedynym spadkobiercą zmarłego.

Dyrektor Strzelczyk skrzywił się.

– Nie ma o czym mówić.

– Pan się myli, dyrektorze. Spadek jest dość pokaźny. Mieszkanie w spółdzielni własnościowej i kilkadziesiąt tysięcy złotych to już coś znaczy. A do tego dochodzą meble, widziałem na ścianie dwa wartościowe obrazy. Szafa w ubrania zasobna. Wszystko razem warte jest okrągłą sumkę. Oczywiście musi być przeprowadzone odpowiednie postępowanie spadkowe.

Wojciech Strzelczyk nie dziwił się słuchając tych słów, a w każdym razie nie okazał swojego zdziwienia. Nadmienił jedynie, że nie ma czasu na te wszystkie formalności i powierzy je adwokatowi. Pojechano do prosektorium, gdzie dyrektor potwierdził” spostrzeżenia Jana Warciaka. Zmarłym, był Kazimierz Strzelczyk.

Prokurator umorzył śledztwo i nie sprzeciwiał się wydaniu ciała rodzinie. Za dwa dni na cmentarzu Bródnowskim odbył się skromny, cichy pogrzeb. Wziął w nim udział także porucznik Falęcki. Nie z obowiązku, bo sprawa była zakończona, a jedynie z ciekawości i może trochę ze względu na współczucie dla tego człowieka, który zginął wskutek niecodziennego wypadku i o którym nawet brat wyrażał się z nie tajoną niechęcią.

Za trumną szedł dyrektor Wojciech Strzelczyk i jakaś przystojna kobieta, ale nie nosząca żałoby. Prawdopodobnie ta rozwiedziona żona zmarłego. Wspominał o niej w rozmowie z porucznikiem Jan Warciak. On i dwaj pracownicy warsztatu zamykali mały kondukt. Na grobie złożono dwa wieńce: „od rodziny” i „koledzy”.

O śmierci Kazimierza Strzelczyka i jego pogrzebie nie zawiadamiał żaden nekrolog. Nawet „organ nieboszczyków” – „Życie Warszawy” – nie pokwitowało tego zgonu. Oficer milicji, przyglądając się skromnym uroczystościom żałobnym, pomyślał, że dyrektor Wojciech Strzelczyk jest człowiekiem oszczędnym i nie zamierza szastać pieniędzmi, jakie mu przypadły z niespodziewanego spadku.

Porucznikowi Falęckiemu pozostawało teraz znalezienie nieznanych sprawców, którzy okradli zwłoki. Oficer MO był pesymistą. Jak można wykryć takich przestępców, skoro nie pozostawili żadnych śladów i nikt ich nie widział? Rabusie rekrutujący się, tak mniemała milicja, z miejscowych nierobów włóczących się całymi dniami po Lasku Bielańskim, znalezione przy zwłokach pieniądze dawno przepili, zaś dokumenty i inne przedmioty wrzucili do Wisły. W tej sytuacji dochodzenie stawało się zadaniem niewykonalnym. Chyba że któryś z chuliganów wygada się po pijanemu albo zostanie sypnięty przez skłóconego ze sobą towarzysza.

Adam Falęcki nieco się dziwił opryszkom. Z kieszeni zmarłego wyjęli wszystko, nie pozostawiając najmniejszego drobiazgu. Nie złakomili się jednak na zupełnie nowy płaszcz i bardzo przyzwoite ubranie. Nie ściągnęli z nóg butów. Ale najbardziej intrygujące i niezrozumiałe, że nie zabrali wartościowego zegarka.

Tymi wątpliwościami oficer milicji chciał się podzielić ze swoim zwierzchnikiem, majorem Ochockim. Jednakże w ciągu najbliższych dwóch dni „stary” był nieuchwytny. Jakaś odprawa w Komendzie Stołecznej, później nawał bieżących, ważniejszych spraw. Falęcki wolał odbyć tę rozmowę w bardziej sprzyjających warunkach, tym bardziej że szczegół ten w niczym nie mógł przyśpieszyć łub pomóc w rozwiązaniu zagadki Lasku Bielańskiego.

Tymczasem jednak ujawniono nowe okoliczności. Całkowicie zmieniły one kierunek dochodzenia i ekipę zajmującą się początkowo tą sprawą. Ci, którzy z rąk młodego oficera ją przejęli, nie szukali już drobnych rzezimieszków okradających trupy. Teraz polowali na znacznie większych i bardziej niebezpiecznych przestępców. Oni dobrze wiedzieli, kto powyjmował z kieszeni zmarłego wszystkie przedmioty, a nie połakomił się na ubranie, buty i zegarek.

ROZDZIAŁ VI

Niespodziewany zwrot w dochodzeniu

Sekretarka, mila i przez wszystkich pracowników Komendy Stołecznej bardzo lubiana panna Krysia, od razu zauważyła, że pułkownik Adam Niemiroch, naczelnik wydziału „bandyckiego”, wrócił z konferencji w Komendzie Głównej MO podniecony, ale raczej w dobrym humorze. Jeszcze nie zdjął płaszcza, a już polecił:

– Majora Kaczanowskiego do mnie. Ale jak najprędzej.

– Nie wiem, czy jest w budynku. Przecież pułkownik nie dalej jak wczoraj polecił majorowi sprawę tego porzniętego nożami w Parku Kultury i Wypoczynku. Major mówił, że musi jechać obejrzeć miejsce przestępstwa.

– Jak wróci, niech wszystko rzuca i zaraz przyjdzie do mnie.

Wbrew obawom panny Krysi Janusz Kaczanowski był w swoim pokoju i po telefonie wzywającym do szefa zjawił się w gabinecie zwierzchnika.

– Siadaj, Januszku – pułkownik wskazał jeden z dwóch wygodnych foteli, a sam usadowił się naprzeciwko. – Może papierosa albo kawy lub herbaty?

Major zbyt dobrze znał przyjaciela, aby nie wiedzieć, że taki wstęp nie wróży nic dobrego. Tymczasem Niemiroch mówił:

– Masz taką znudzoną minę, że patrząc na ciebie samemu ma się ochotę ziewać. Działasz lepiej niż phanodorium. Jeszcze trochę, to sobie kimnę.

– W takim razie nie przeszkadzam,- Janusz zrobił ruch, jak gdyby chciał się podnieść. – Powiem Krysi, żeby cię nie budziła przez najbliższe parę godzin.

– Zostań, zostali. Tak źle chyba nie będzie. Jakoś przezwyciężę chęć snu. Ale tobie się nie dziwię. Człowiek się nudzi, jeżeli nie ma nic do roboty.

– Bój się Boga, Adam! – zirytował się major. – Nie dalej jak wczoraj powierzyłeś mi dochodzenie w sprawie tego podźganego nożem.

– Co to za dochodzenie? – pułkownik lekceważąco machnął ręką. – Za łatwe dla początkującego kaprala, a cóż dopiero mówić o naszym „asie służby dochodzeniowej”. Chamska sprawa. Paru nożowników, którzy po kilku butelkach „jabcoka” czy piwa porznęli się nożykami. Ale wiedz, że masz przyjaciela. Przygotowałem dla ciebie cacko, a nie sprawę. Prawdziwe delicje, cukierek. Sam ci zazdroszczę.

– Nie lubię słodyczy. Sam zjedz ten swój cukiereczek.

– Gdybym to ja mógł? Niestety. Cały wydział na głowie. Co innego ty. Nie masz nic do roboty, żadnych obowiązków.

– Wykrztuś wreszcie, w co chcesz mnie wrobić.

– Będziesz mi wdzięczny do grobowej deski. Znasz sprawę napadu na Ludowy Bank Spółdzielczy w Łowiczu?

Janusz Kaczanowski nawet nie usiłował ukryć zdziwienia. Odpowiedział:.

– Wiem tyle, co pisały gazety. Trzech bandytów sterroryzowało personel banku. Zrabowali cztery miliony

złotych i uciekli. Ale to przecież Łowicz. Dochodzenie prowadzi zapewne tamtejsza Komenda Powiatowa MO przy pomocy Wojewódzkiej.

Pułkownik Niemiroch zatarł dłonie.

– Mylisz się, kochany – powiedział słodkim głosem. – My prowadzimy dochodzenie. A właściwie nie my, lecz major Janusz Kaczanowski. Od tej chwili. Cieszysz się?

– Jak cholera.

– Wiedziałem, czym ci dogodzić.

– Przestań wreszcie błaznować – Kaczanowski rozzłościł się na dobre. Dlaczego my mamy prowadzić dochodzenie, już nie mówiąc o tym, że pakujesz mi zawsze najbardziej paskudne sprawy?

Pułkownik sięgnął po grubą kartonową teczkę leżącą na biurku.

– Jak sobie przypominasz – zaczął – tu zresztą mam dla ciebie cały materiał dochodzenia, w Łowiczu działało co najmniej czterech bandytów. Trzej operowali wewnątrz banku, czwarty w przebraniu funkcjonariusza elektrowni wyłączył światło i telefony.