Znaleziono za to trochę kluczy. Zapasowy komplet do mieszkania wisiał na gwoździku w szafie w ścianie malutkiego przedpokoju. Na dnie jednej z szuflad biurka znajdowało się niewielkie metalowe pudełeczko z namalowaną barwnymi farbami znaną marką herbaty. W tym schowku Strzelczyk przechowywał drobne rupiecie. Stare wieczne pióra, znaczki metalowe jakichś klubów i organizacji sportowych, podniszczone kółka do kluczyków samochodowych, różne śrubki, gwoździki i pineski, słowem rozmaite „przydasie”. Z tej kupy drobiazgów wywiadowca przeprowadzający rewizję biurka wyłowił dwa płaskie kluczyki związane kawałkiem drutu.
– Do czego to może być? – zapytał.
Drugi z milicjantów obejrzał znaleziony „skarb”.
– To nie do zamków zapadkowych – zawyrokował. – Do kłódek.
– W mieszkaniu nie znaleźliśmy ani jednej kłódki.
– Na pewno do kłódki w piwnicy. Tam jeszcze nie byliśmy.
– W naszym domu kawalerki nie mają piwnic. Nie starczyło dla wszystkich lokatorów. Kto brał mała mieszkanie, musiał podpisać, że zgadza się mieć lokal bez piwnicy – wyjaśnił dozorca asystujący rewizji w charakterze świadka.
– Zatrzymamy te kluczyki jako dowód rzeczowy – zadecydował major Kaczanowski. – Mogą pasować do jakiegoś schowka w warsztacie samochodowym. Tam na pewno kłódek nie brakuje. Sprawdzimy.
Te dwa małe płaskie kluczyki były jedynymi przedmiotami zakwestionowanymi w czasie rewizji mieszkania w domu przy ulicy Solec.
Z kolei ekipa dochodzeniowa pojechała na ulicę Marymoncką, do warsztatu samochodowego Józefa Jankowskiego. Tutaj zadanie było znacznie trudniejsze. Wielkość tego pomieszczenia, najrozmaitsze schowki, wreszcie i teren za zabudowaniami posesji, to wszystko sprzyjało raczej temu, który usiłowałby tu coś ukryć, niż szukającym.
Kiedy ekipa przeprowadzała rewizję, major Kaczanowski urzędował w kantorku i kolejno zapraszał na rozmów właściciela i pracowników stacji obsługi samochodów.
– Kazimierza Strzelczyka – wyjaśniał Jankowski – znam ze szkoły zasadniczej. Później razem pracowaliśmy w FSO. Ja skończyłem jeszcze technikum samochodowe na studiach zaocznych, Kazik poprzestał na zawodówce. Uczyć się, pamiętam to dobrze, nigdy nie chciał. Ale był doskonałym mechanikiem samochodowym. Miał wrodzony „dryg” do tego. Kiedy silnik obejrzał i obsłuchał, bez rozbierania wiedział, co mu brakuje.
– W FSO była w tym czasie wielka afera z wynoszeniem z fabryki części zamiennych. Słyszał pan o tym? – zapytał oficer milicji. – Strzelczyk był w to zamieszany?
– Nie tyle zamieszany, co wiedział o tym, bo właśnie na jego oddziale zdarzały się te kradzieże. Majster Kazika dostał wtedy w sądzie coś około dziesięciu lat. Strzelczyka także aresztowano. Koledzy usiłowali zwalić na niego część winy, ale w końcu prokurator, umorzył śledztwo w stosunku do jego osoby. Skończyło się na usunięciu z pracy.
– Później pan także kontaktował się z nim? Co robił?
– Przez parę lat pracował w fabryce pomp. Następnie na stacji – benzynowej, wreszcie w warsztatach samochodowych przy Omulewskiej. Ten okres znam dużo gorzej, bo spotykaliśmy się raczej, przypadkowo. Ja pozostałem w FSO, kończyłem technikum. Wiem, że się ożenił, potem rozwiódł, ale nie znałem jego pani. Kiedy założyłem własne przedsiębiorstwo, a finansowo trochę pomogła mi rodzina, trochę pożyczyłem, odszukałem Kazika i zaproponowałem mu pracę u siebie.
– Jako kierownika warsztatu?
Jankowski roześmiał się.
– Trudno to tak nazwać. Wtedy tutaj był tylko drewniany parkan i mała budka. Pracowaliśmy we dwójkę. Kazik początkowo na dochodzącego, bo nie chciał ryzykować i z miejsca pozbywać się dobrej posady przy. Omulewskiej. Pierwszym pracownikiem, którego przyjąłem na stałe, był Jan Warciak. Robi u mnie do dzisiejszego dnia. Strzelczyk przyszedł do mnie oficjalnie coś w dwa lata później, kiedy warsztat już się nieco rozbudował, w obecnym kształcie istnieje dopiero od raku. Każdą złotówkę pakowałem w rozbudowę. Dzisiaj mam więcej długów niż w momencie startu. No, ale najgorsze mam za sobą.
– Pana kłopoty finansowe obchodzą raczej Wydział Finansowy, a nie mnie – przerwał oficer milicji. – Pro wadzę dochodzenie w sprawie napadu na bank. Strzelczyk był, jak pan wie, jednym z uczestników tego skoku.
– Wprost mi się w głowie nie może pomieścić. To był człowiek drobiazgowo uczciwy. Przecież powierzałem mu cały swój majątek. Zawsze wyliczał się co do grosika, i to z sum, których bym nie mógł skontrolować. Umawiał się z klientami, inkasował od nich pieniądze. Nigdy nie sprawdzałem, ile. Kupował części samochodowe. Zamawiał je w różnych prywatnych warsztatach mechanicznych, w handlu państwowym nie wszystko można dostać. A nieraz, zwłaszcza do samochodów zagranicznych, trzeba samemu dorabiać. Miałem do niego nieograniczone zaufanie i nigdy na tym nie straciłem.
– Widocznie nie miał pan milionów. A w Łowiczu było ich przeszło cztery.
– Gdybym nie czytał w prasie, nigdy bym nie uwierzył, że to Kazik.
– Ile zarabiał u pana?
– Pięć tysięcy miesięcznie do ręki. Poza tym, z moją wiedzą, nieraz dostał coś bezpośrednio od klienta, któremu się śpieszyło i chciał mieć wóz gotowy wcześniej niż
W terminie, jaki mogłem mu wyznaczyć. Wtedy pracowali wieczorem, a czasem i po nocach.
– Pan go znał bliżej. Jaki to był człowiek? – zapytał major.
– Nie mogę o nim powiedzieć nic złego. Bardzo dobry fachowiec. Doskonały organizator. Muszę przyznać, że to on ustawił robotę w warsztacie tak, że szybkością napraw bijemy na głowę konkurencję. Był raczej skryty. Nigdy o sobie nie mówił. Nie wiem, czy pan major uwierzy, że chociaż znaliśmy się od tylu lat, ani razu nie byłem u niego w domu, a przecież Kazik bywał prawie codziennym moim gościem.
– Bo pan mieszka przy warsztacie.
– Dopiero od roku, panie majorze, przedtem przy Grochowskiej, a pomimo to nie było tygodnia, żeby Kazik nas nie odwiedził. Muszę jeszcze dodać, że to był człowiek bardzo ambitny. Podejrzewałem nieraz, że mi zazdrości. Wierzył, że na świecie istnieje tylko jedna potęga.
– Pieniądz?
– Zgadł pan, majorze. Jeżeli Strzelczyk rzeczywiście popełnił to przestępstwo, zrobił to nie dlatego, aby później wydawać zrabowane pieniądze, lecz żeby je w ogóle mieć.
– Czy miał samochód?
– Jeszcze kiedy pracował przy Omulewskiej, za parę groszy kupił starego grata po kraksie i sam go wyremontował. Szybko jednak przekonał się, że co innego zdobyć się na samochód, a co innego mieć odpowiednie środki, żeby nim jeździć. Po prostu nie starczało mu na to zarobków, a nie chciał być „niedzielnym kierowcą”, który raz na tydzień przejeżdża dwadzieścia kilometrów.
Toteż szybko sprzedał ten wózek. Pracując u mnie, nie potrzebował własnego samochodu. Za wiedzą właścicieli mógł zawsze korzystać z wozów oddawanych do naprawy. Nasi stali klienci doskonale wiedzieli, że ich auto na tym zyska, bo Kazik wyłowi najmniejszy defekt. – A ten jasny fiat?
– Stał przeszło miesiąc na podwórzu warsztatu. Inżynier Paszkowski z góry powiedział, że możemy nim jeździć. Ja nie korzystałem z tego przyzwolenia, bo mam swój samochód, zresztą byłem w tym czasie w Bułgarii.