Rewizja trwała kilka godzin. Nie ograniczyła się do warsztatu. Na żądanie Józefa Jankowskiego wywiadowcy przejrzeli także jego mieszkanie, chociaż nakaz prokuratorski zezwalał jedynie na przeszukanie stacji obsługi samochodów. Właściciel warsztatu jednak oświadczył oficerowi milicji, że jego zastępca miał także dostęp i do pomieszczeń prywatnych Jankowskiego. Wolał od razu uwolnić się od ewentualnych podejrzeń i ponownej wizyty przedstawicieli władz.
I tutaj nie znaleziono ani pieniędzy, ani najmniejszych śladów mogących przydać się milicji w jej dalszej akcji.
Majorowi Januszowi Kaczanowskiemu pozostały jedynie dwa małe kluczyki. Może jeden z nich otwierał kłódkę, za którą znajdowała się ogromna suma pieniędzy? Ale jak znaleźć tę kłódkę i na jakich drzwiach ona wisi?
Po powrocie do Pałacu Mostowskich, a było późno i dawno po godzinach urzędowania, oficer milicji dowie-
dział się, że jakiś mężczyzna czeka na niego od przeszło” trzech godzin. Pcosi o rozmowę, bez względu na porę.
– Jego nazwisko i w jakiej sprawie?
– W sprawie tego napadu na bank, co obywatel major prowadzi dochodzenie. Ten czekający właśnie pytał o oficera zajmującego się tą sprawą. Jego nazwisko: Wojciech Strzelczyk.
– Dobrze – zadecydował Kaczanowski. – Niech przyjdzie na górę.
– Bardzo pana majora przepraszam – zaczął naczelny dyrektor – że ośmieliłem się tak późno zająć mu czas, ale jestem bratem Kazimierza.
– Wiem. Pan był przesłuchiwany przez milicję w dzielnicy.
– Jestem wstrząśnięty wiadomościami, które znalazłem we wczorajszej prasie. Taki wstyd, taka hańba! Całe życie byłem uczciwym człowiekiem, z bratem prawie się nie komunikowałem, a dzisiaj wytykają mnie palcami jak jakiego zbrodniarza. Natychmiast złożyłem rezygnację zei swojego stanowiska. Moje władze zwierzchnie wprawdzie nie przyjęły tej dymisji, ale i tak będę miał ciężką sytuację. Kiedy zjawiam się na terenie fabryki, zaraz słyszę za swoimi plecami szepty i śmiechy.
– Rozumiem pana położenie, niestety, milicja tutaj nic nie może pomóc. Miejmy nadzieję, że ludzie pogadają i przestaną. Jak to ludzie…
– Wiem, że nikt mi nie może ulżyć w moim nieszczęściu i wstydzie. Kiedy się dowiedziałem o śmierci brata i o tym, że pozostawił pewien, skromny zresztą, majątek, o czym milicja mnie poinformowała, powierzyłem adwokatowi prowadzenie postępowania spadkowego. Teraz nie chcę grosza z tych pieniędzy. Niech to zabiera skarb państwa jako drobną chociażby cząstkę odszkodowania za rabunek tych pieniędzy w Łowiczu. O mojej decyzji zawiadomiłem już mecenasa.
– To bardzo ładny gest z pana strony – Kaczanowski zmęczony całodzienną harówką marzył o tym, żeby jego gość jak najszybciej wyniósł się z gmachu komendy milicji. – Ale sądzę, że o tym zadecyduje prokurator i sąd.
– Niemniej nie dotknę nawet grosza z tego. Ewentualnie przekażę na jakiś cel dobroczynny. Na odbudowę Zamku Królewskiego.
– Napije się pan kawy? – major stracił nadzieję na szybkie pozbycie się natręta i chciał się chociaż wzmocnić filiżanką czarnego płynu.
– Dziękuję. Moje serce mi nie pozwala. Zresztą nigdy nie byłem kawiarzem. Ale pan major niech się mną nie krępuje. Rozumiem, pan jest zmęczony. Tyle pracy przez tych łajdaków.
– Jeżeli nie ci, to inni. Jak to zawsze w milicji.
– Kiedy się dowiedziałem o udziale Kazika w napadzie, od razu pomyślałem, że ten łotr, Boże odpuść, że muszę tak mówić o rodzonym bracie, na pewno dobrze schował swoją zdobycz. Wprawdzie panowie twierdzicie, że umarł wskutek wypadku, ale dam sobie głowę uciąć, że jego koleżkowie byli przy tym. Czy nie mam racji?
– Dopiero zaczynamy dochodzenie. Nic jeszcze nie wiem. Szukamy też pieniędzy.
– Rozumiem. Tajemnica służbowa, Ale mnie się wydaje, że wiem, gdzie są te pieniądze.
– Gdzie? – całe zmęczenie Kaczanowskiego nagle zniknęło.
– W mojej piwnicy – spokojnie odpowiedział. Wojciech Strzelczyk.
– Gdzie? – powtórzył major z niedowierzaniem.
– Mieszkam w jednorodzinnym domku na Ochocie. Dorobek wielu lat pracy i oszczędzania całej mojej rodziny. Mam tam garaż pod tarasem i pod budynkiem pomieszczenia na centralne ogrzewanie, opał oraz obszerną piwnicę. Przed pięcioma laty podłączono nas do elektrociepłowni. Wtedy jeszcze z Kazimierzem utrzymywałem bliższe kontakty, chociaż o jakiejś większej serdeczności nigdy nie było mowy. Brat zaproponował mi kupca na kocioł centralnego ogrzewania, już wówczas niepotrzebny. Amatorem był ktoś spod Warszawy. Doszliśmy do porozumienia co do ceny, lecz kocioł trzeba było zdemontować i przewieźć bodaj do Otwocka. Wtedy Kazik ofiarował się z pomocą. On się tym zajmie, ale w zamian oddam do jego dyspozycji pomieszczenie po centralnym, bo rozwodzi się z żoną i musi gdzieś wstawić swoje graty. Tak się też stało.
– Czy ostatnio, już po napadzie, Kazimierz Strzelczyk był u pana?
– U mnie nie bywał od lat. Jak już zeznałem, ostatnio widziałem go przed dwoma czy trzema laty. Zresztą spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo. Ale on miał klucze zarówno do dawnego pomieszczenia na centralne, jak i do całej sutereny. Do tej piwnicy można wejść omijając mieszkanie. Drzwi są koło garażu. Wiem, że Kazik nieraz korzystał z takiej możliwości. Kiedy dowiedziałem się o przestępstwie, zszedłem do piwnicy i obejrzałem je dokładnie. Na kłódce nie ma pyłku kurzu. Musiała być niedawno otwierana.
– Jak wygląda ta kłódka?
– Zwyczajna, z dziurką do klucza na dole.
– Czy otwierana takimi kluczykami? – Kaczanowski pokazał klucze znalezione w mieszkaniu przy Solcu.
– Takimi samymi. Swojego czasu ja kupiłem tę kłódkę, a później oddałem obydwa kluczyki Kazimierzowi. Może to nawet te same?
– Pojedziemy do pana – powiedział major.
– Właśnie o to chciałem pana prosić. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł w ten sposób chociaż w części rehabilitować się za brata bandytę.
Ekipa milicyjna wyruszyła na następną akcję. Żaden z kluczyków nie pasował do kłódki w suterenie Wojciecha Strzelczyka. Specjalista od zamków otworzył ją jednak bez większych trudności. W środku, pokryte grubą warstwą kurzu, znajdowały się jakieś paki. Milicja zbadała ich zawartość. Były to jednak tylko książki. Sporo książek zgromadzonych i zapakowanych bez żadnego lądu i składu. Znajdowały się tu jeszcze stare podręczniki ze szkoły zasadniczej, jakieś powieści, literatura fachowa, a także parę roczników różnych ilustrowanych czasopism. Wszystkie pochodziły sprzed co najmniej sześciu lat. Stał tu ponadto kanister na benzynę i leżały trzy zdarte opony. Milicja zbadała, czy nie zakopano czegoś w ziemi. Niczego nie znaleziono.
Janusz Kaczanowski poniósł kolejną porażkę.
ROZDZIAŁ VII
Zygmuntowi Lipieniowi dni płynęły jak w koszmarnym śnie. Od chwili kiedy prasa doniosła o zdemaskowaniu roli, jaką odgrywał spokojny kierownik warsztatu samochodowego, Kazimierz Strzelczyk, w napadzie na bank w Łowiczu, jego bojaźliwy wspólnik nie przespał spokojnie ani jednej nocy. Na odgłos windy zatrzymującej się na tym samym piętrze zamierał z przerażenia.
Kiedy na ulicy spotykał idącego naprzeciwko siebie milicjanta, nogi mu się uginały w kolanach i tylko siłą woli zmuszał się, aby nie skręcić do najbliższej bramy albo po prostu nie rzucić się do panicznej ucieczki. Jeszcze gorszy był przejeżdżający wolno jezdnią, tuż przy chodniku, radiowóz MO.
Ale najstraszniejsze godziny przeżywał Lipień podczas pracy. Zuchwały napad i tragiczna śmierć jednego z jego uczestników były nieustającymi tematami rozmów kolegów. Tych rozmów nieszczęsny uczestnik napadu nie mógł uniknąć. Wokoło siebie słyszał prawdziwe lub wyimaginowane szczegóły akcji i domysły, gdzie ukryło się trzech pozostałych bandytów. Zygmuntowi wydawało się, że towarzysze pracy specjalnie wszczynają te rozważania przy nim i bacznie obserwują jego reakcje na wypowiadane przez siebie słowa. Doszło do tego, że temu jeszcze młodemu człowiekowi zaczęły drżeć ręce. W ciągu jednego tygodnia schudł kilka kilogramów, policzki zapadły się.