– Dlaczego?
– Zna pan powiedzenie „zagłaskać kota na śmierć”? Otóż takim głaskaczem był mój mąż. Niby bardzo dbał o mnie. Ale zawsze musiałam robić to, co jemu się podobało, a nie, na co miałam ochotę. Nawet herbatę mogłam pić wtedy, kiedy mi ją zrobił lub pozwolił, abym ją sobie sama naparzyła. Na dłuższą metę taki styl życia był niemożliwy, musiało skończyć się rozwodem lub moim wyjazdem do szpitala dla nerwowo chorych. Wybrałam rozwód.
– Kiedy pobieraliście się, Strzelczyk pracował w FSO?
– Nie. Już na stacji benzynowej. Później w warsztatach przy Omulewskiej.
– Nie wie pani, jakie rzeczy przechowywał w piwnicy?
– Raz przypadkowo widziałam, że wnosił tam część silnika samochodowego. Nie znam się na tym i nie wiem, co to było, ale dwóch ludzi mu pomagało, więc zapewne dużo ważyło. Kiedyś przywieźli jakieś paki ciężarówką…
– Później to się skończyło?
– Powiedziałabym raczej, że rzadziej się zdarzało.
– Kiedy ostatnio widziała pani Strzelczyka?
– W dniu napadu. Byłam wtedy w kinie. Tuż obok mojego domu, w „Polonii”. Seans skończył się chyba piętnaście po dziewiątej. Wracałam do domu, przed bramą stało duże czarne auto. Teraz wiem, że to była wołga. Z bramy właśnie wychodził Kazik.
– Rozmawialiście ze sobą?
– Naturalnie. Mówił, że wpadł do mnie, bo potrzebny mu odpis wyroku rozwodowego. Swój egzemplarz gdzieś zgubił i chciał pożyczyć ode mnie, żeby zrobić notarialną kopię. Zapytałam, czy się żeni. Zaprzeczył. Proponowałam, żeby wstąpił na górę, a ja odszukam mu ten papierek. Odmówił, tłumacząc się brakiem czasu, i szukanie mogłoby długo potrwać. Miał wpaść po to za parę dni.
– Skąd pani wie, że to była wołga?
– Powiedział mi o tym przywódca bandytów.
– Kto?
– Przywódca bandytów. Przecież – Rodzińska zdenerwowała się nieco – opowiadam od początku, tak jalk pan mi kazał, ale pan major ciągłe mi przerywa.
– Przepraszam, już milczę.
– O śmierci Kazika dowiedziałam się z prasy. Zatelefonowałam do jego brata. Powiedział mi, kiedy pogrzeb. Byłam na tym pogrzebie. Później przeczytałam w jednym z „czerwoniaków”, że Strzelczyk brał udział w napadzie na bank. Nawet mnie to nie zdziwiło. To było w jego stylu. Zawsze marzył o tym, aby mieć władzę. Twierdził, że wyłącznie wielkie pieniądze dają dzisiaj tę władzę… Czy można zapalić? – kobieta przerwała swoją opowieść.
– Ależ oczywiście. Proszę – Kaczanowski podsunął swojej rozmówczyni paczkę papierosów i zapaloną zapałkę.
Rodzińska zaciągnęła się głęboko i wróciła do przerwanego wątku.
– Wczoraj wieczorem, kiedy byłam sama w mieszkaniu, rozległ się dzwonek. Otworzyłam. W progu stał jakiś mężczyzna. Elegancko ubrany, średniego wzrostu, w ciemnych okularach. Twarz mocno opalona, jak gdyby dopiero wrócił z Bułgarii łub Jugosławii. Poprosił o chwilę rozmowy. Weszliśmy do pokoju. Człowiek ten wyjawił mi, że jest przywódcą bandy, która dokonała napadu na bank. Kazik w tym napadzie spełniał podrzędną rolę, wywiózł z Łowicza pieniądze. Ten pan powiedział także, że wie, gdzie te pieniądze są schowane. Można je odzyskać przy mojej pomocy. Zaproponował mi milion złotych za tę pomoc. To znaczy część, jaką miał dostać Kazik. Zagroziłam, że zawiadomię milicję. Wtedy roześmiał się i wyjaśnił, że jego dwaj koledzy stoją na klamce schodowej przed moimi drzwiami. W razie czego poradzą sobie ze mną, a pieniądze i tak zdobędą.
– Ciekawe… – mruknął oficer milicji.
– Chcąc zyskać na czasie, poczęstowałam tego pana kawą i koniakiem. Doszłam do wniosku, że jeżeli chcę zostać przy życiu, muszę się zgodzić na propozycję bandytów. Toteż pozornie” się zgodziłam i postanowiłam, że na drugi dzień, gdy już odzyskam swobodę ruchów, zawiadomię milicję i oddam jej zrabowane tysiące.
Janusz Kaczanowski uśmiechnął się. Opowiadanie tej babki było ciekawe i wnosiło do sprawy nowe, istotnej szczegóły. Ale jej twierdzenie, że jedynie pod presją zgodziła się przyjąć milion złotych i nazajutrz miała go zwrócić milicji, było zwykłą bajeczką. Major nie wierzyć ani jednemu słowu tych zapewnień.
– Przysięgam panu, majorze, że tak bym zrobiła – kobieta spostrzegła ironiczny uśmiech oficera MO i poczuła się urażona.
– Ależ najzupełniej pani wierzę! Proszę mówić dalej.
– Ciągle grożąc śmiercią lub obiecując pieniądze, ten pan kazał mi się ubrać i zejść z nim razem do piwnicy, gdzie Kazik miał rzekomo schować walizkę z czterema milionami złotych. Na klatce schodowej i na parterze nie spotkaliśmy nikogo. To już było po dziewiątej wieczorem. Trzymał prawą rękę w kieszeni i mówił, że ma przy sobie rewolwer.
– Tych pozostałych dwóch pani też widziała?
– Nie rozglądałam się. Byłam prawie sparaliżowana ze strachu. Niech się pan wczuje w moje położenie. Szłam sterroryzowana przez tego łotra. Czy w takiej sytuacji mogłam coś widzieć? Przecież broń mogłaby wystrzelić nawet przypadkiem.
– Proszę, niech pani opowiada.
– Bandyta ściągnął windę na górę, otworzył ją i kazał nam wejść do środka. Zjechaliśmy na dół. Wysiadł pierwszy, widocznie rozglądał się, czy nie ma niebezpieczeństwa, bo dopiero po chwili dał znak, abym opuściła kabinę. Musiałam iść przed nim. Zeszliśmy do sutereny. Tam musiałam wskazać mu piwnicę należącą do mojego mieszkania.
– Nie wspominał, skąd wiedział o tym, że Strzelczyk ma tę piwnicę do swojej dyspozycji? Kiedy obiecywał milion złotych za pomoc w znalezieniu walizki, to wtedy nie groził pani rewolwerem, a raczej mówił coś interesującego, prawda?
– Jak wypił trzy koniaki, zrobił się bardziej rozmowny. Wspominał, że pomagał Kazikowi przenosić meble do piwnicy. Chwalił się, jak doskonale zorganizował cały napad i jak bardzo spokojny był w czasie akcji. Gdyby nie on, nie zdążyliby uciec, bo Kazik ze zdenerwowania nie mógł ruszyć samochodu z miejsca.
– O śmierci Strzelczyka także opowiadał?
– Mówił, że to był nieszczęśliwy wypadek. Kazik podszedł do brzegu skarpy, aby zobaczyć, czy woda w Wiśle przybiera. Wtedy ziemia się osunęła. Ten bandyta skoczył mu na ratunek, ale Kazik zginął na miejscu.
– A co robili w Lasku Bielańskim?
– Naradzali się. Postanowili, że wszystkie pieniądze przechowa Kazik, bo na razie bali się ich ruszyć. A mieli do niego zaufanie, że ich nie oszuka.
– Co się stało w suterenie?
– Kiedy stanęliśmy przed drzwiami mojej piwnicy, bandyta wyjął z kieszeni jakieś żelazo. Ze strachu nie zauważyłam, co to było. Na pewno coś do otwarcia kłódki, bo przechwalał się, że ją w minutę otworzy. Miał także latarkę elektryczną i nią oświetlił wnętrze piwnicy.
W drzwiach są szerokie szpary dla wentylacji i doskonale było widać… – kobieta przerwała swoją opowieść i znowu zbladła.
– Proszę, niech się pani nie denerwuje – uspokajał oficer milicji.;- Teraz już nie ma powodu.
– Ale to było straszne! Tego widoku nie zapomnę do końca życia. Na stole leżał mężczyzna z potworną raną w plecach.
– Jak to na stole? Tam stoi jakiś stół?
– Tam są te meble, które musiałam oddać mojemu byłemu mężowi… Wrzucili stół do piwnicy, blatem do ziemi. Bardzo ładny mahoniowy stół. Z wygiętymi nóżkami i paroma szufladkami. Prawdziwy antyk. Teraj nie przedstawia żadnej wartości, po tylu latach gnicia w piwnicy…
– A ten mężczyzna? – major bardziej interesował się zamordowanym niżeli żalami Rodzińskiej po stracie mebli.
– Leży z szeroko rozrzuconymi rękoma. Głowa mu zwisa ze stołu. Okropny widok. Sama sobie się dziwię, ze od razu nie umarłam ze strachu.