Выбрать главу

Oficer milicji jeszcze raz uważnie przesłuchał taśmę magnetofonową z nagranymi zeznaniami Jadwigi Rodzińskiej. Zatrzymał się na fragmencie, w którym była żona Kazimierza Strzelczyka opowiadała, jak herszt bandy po wypiciu paru koniaków pochwalił się, że wiedział o piwnicy, bo pomagał swego czasu jej mężowi przenosić tam meble.

Także i brat Kazimierza, dyrektor Wojciech Strzelczyk, wspominał, że do piwnicy w jego jednorodzinnym domku przywieziono ciężarówką paki pochodzące z przeprowadzki z ulicy Wilczej.

Przecież tej przeprowadzki nie dokonali tylko dwaj ludzie: sam Strzelczyk i jego przyjaciel podający się chełpliwie za przywódcę bandy. Kto jeszcze pomagał? Może wśród nich byli pozostali uczestnicy skoku w Łowiczu albo „człowiek z walizką”, morderca Doberskiego i Rodzińskiej? Trzeba odszukać tych ludzi.

W tym czasie, kiedy w sądzie toczyła się sprawa rozwodowa Kazimierza Strzelczyka, on pracował w stacji obsługi samochodów przy ulicy Omulewskiej na Grochowie. Tam więc major Kaczan owsiki wysłał swoich ludzi dla zasięgnięcia języka i odszukania pracowników pamiętających byłego kolegę, który tak podle skończył.

Sam major również udał się na Omulewską. Jego ludzie rozmawiali z mechanikami, a oficer milicji odwiedził kierownika wydziału personalnego.

– Drogi majorze – tłumaczył kierownik – u nas, niestety, istnieje bardzo duża fluktuacja załogi. Starzy

majstrowie są rzeczywiście przywiązani do zakładu. Natomiast młodzież przychodzi do nas raczej na naukę. Posiedzi tu dwa, trzy lata, pozna dobrze fach i zachęcona większym zarobkiem ucieka do prywaciarza, chociaż u nas ma i opiekę socjalną, i lepsze warunki bhp. A tam musi tyrać od rana do wieczora, piątek czy świątek, mróz czy deszcz. Ja nie przypominam sobie tego Strzelczyka. Jedynie z gazet wiem, co to był za numer.

– A ja go pamiętam – wtrącił się do rozmowy urzędnik, starszy mężczyzna, pracujący przy sąsiednim biurku. – Sam mu wypisywałem opinię, kiedy od nas odchodził.

– Co pan może o nim powiedzieć, panie…?

– Władysław Barecki – przedstawił się zapytany. – Jestem teraz zaopatrzeniowcem. Wtedy byłem w dziale kadr. Strzelczyk przyszedł do nas z FSO. Z nieszczególną opinią. Już pracując u nas, parę razy był wzywany do prokuratora. Ale jakoś się wykręcił. Fachowiec raczej dobry. Skarg na niego nie mieliśmy. Ale ciągnęło go do pieniędzy. Słyszałem, że handlował różnymi akcesoriami samochodowymi. Zwłaszcza dla wozów zagranicznej produkcji.

– Kradzionymi?

– Czy ja wiem? Mamy tu starego strażnika, Edmunda Cieleckiego. Temu Strzelczyk specjalnie wpadł w oko. Cielecki robił, co tylko mógł, – żeby chłopaka na czymś złapać. Po prostu ze skóry wychodził. Ci dwaj ludzie znienawidzili się od pierwszego wejrzenia, chociaż Bogiem a prawdą nie mieli powodu.

– Bywają takie nieuzasadnione antypatie.

– Cielecki zastawiał różne pułapki na Strzelczyka. Rewidował go prawie przy każdym wyjściu, ale ani razu go na niczym nie nakrył. Cały zakład przyglądał się tej zabawie. Stawały grube zakłady.

– Strzelczyk był lubiany u was? Miał tu przyjaciół?

– Tak daleko moja wiedza nie sięga. Ale chyba nie miał. Lubił zarobić, i to raczej poza pensją. A to zazwyczaj odbija się na innych. Miano mu to za złe. Jak się orientuję, trzymał się dawnej paczki z FSO.

– Jest utartym zwyczajem – powiedział major – że kiedy pracownik jakiejś instytucji przeprowadza się, korzysta z pomocy kolegów i z samochodu ciężarowego swojej instytucji. Wiemy, że właśnie w okresie pracy na Omulewskiej Strzelczyk rozwiódł się z żoną i zmienił mieszkanie. Czy dawaliście mu ciężarówkę?

– Zawsze idziemy na rękę naszym ludziom – potaknął kierownik działu kadr. – Pracownik składa podanie do dyrekcji i po uzyskaniu zgody dostaje samochód z kierowcą. Jeżeli prosił o wóz, to w aktach Strzelczyka powinno być tego rodzaju pismo.

Akta odnaleziono, ale podania w nich nie było. Widocznie Kazimierz skorzystał z jakiejś innej okazji.

– Czy strażnik, który tak wojował ze Strzelczykiem, pracuje jeszcze u was?

– Pracuje. Prywaciarze kaperują tylko mechaników. Edmund Cielecki doczeka na pewno u nas emerytury. Pan major chciałby z nim porozmawiać, prawda? Zaraz sprawdzę, czy dzisiaj dyżuruje.

Miał dyżur i zjawił się w pokoju kadrowego. Ten zaś podał Cieleckiemu powód wezwania. Oto oficer milicji chciałby z nim porozmawiać.

– Na pewno panu majorowi chodzi o tego bandytę Strzelczyka? Od razu się na nim poznałem. Wszyscy się ze mnie śmiali. Kiedyś sam dyrektor mówił: „Cielecki, dlaczego wy tak prześladujecie porządnego człowieka?” Diabła tam porządny. Ja łotra przez skórę wyczułem.

– Nie złapaliście go jednak – wtrącił Władysław Barecki – na niczym.

– Ano nie złapałem – przyznał strażnik. – Ale tak mu życie obrzydziłem, że odszedł od nas. Dobre i to. Teraz byśmy za tego bandytę oczyma świecili. Wstyd byłby dla całego zakładu. Ale muszę przyznać, cwaniak był wielki. Kiedy odchodził stąd, wyśmiewał się ze mnie. Pamiętam, powiedział: „Żebym chciał, to bym wam, Cielecki, ten wasz karabin zabrał i razem z wami z fabryki wyniósł. Ale na co mi takie stare graty. Zabierałem stąd cenniejsze rzeczy na waszych oczach. Stary dureń z was, Cielecki”. Tak powiedział. Ale to nieprawda. Nic przy mnie nie ukradł. A ci dwaj z piekła rodem jego pomocnicy nie mogli mu pomóc.

– Jacy pomocnicy, panie Cielecki?

– Dwóch skończonych łobuzów, lecz dużo głupszych od niego. Niby pracowali w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu, ale prawie nie było dnia, żeby któryś z nich nie kręcił się od rana przed naszym zakładem. Kombinowali razem ze Strzelczykiem. On nimi dyrygował.

– Co tam oni mogli kombinować – roześmiał się personalny. – Przecież do – zakładu wstępu nie mieli.

– Panie dyrektorze, wtenczas było inaczej niż dzisiaj i nasz zakład także inaczej wyglądał. Tych maszyn nie było. O części także było trudniej. Cewka do warszawy czy świeca była wielkim rarytasem. Spod lady je sprzedawano. Strzelczyk, kiedy komu wóz remontował i wyczuł frajera, zawsze mu szepnął: „Wyjedź pan na ulicę i zatrzymaj na chwilę. Podeślę panu dobrego fachowca, który zrobi to wszystko, czego tu się nie udało. Wstawi też oryginalne części. Prosto z Moskwy. Nie było tygodnia, żeby paru facetów nie przerobili na grubszy grosz.

– Części musieli jednak mieć.

– Mieli. To prawda. Ale za jaką cenę? Trzy lub cztery razy drożej niż w cenniku. Potem, jak się z zaopatrzeniem poprawiło, te interesy zaczęły się kończyć. Kraść tutaj mu nie pozwoliłem, więc zwinął – chorągiewkę. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy wyczytałem jego nazwisko w gazecie. Taki pies – dodał z zawziętością Cielecki – musiał tak skończyć. Dobrze mu tak.

– A tych dwóch jego pomocników pamiętacie? Jak ich nazwiska?

– Jednemu było Kozłowski albo Kowalski. Na niego także marny koniec przyszedł. Prokurator wziął go jak swojego. Bodaj sześć lat mu przypalantowali. Z przyjemnością o tym wyczytałem w „czerwoniaku”. Ten drugi nie był lepszy, ale go dotychczas nie złapali. Nazywał się śmiesznie: Ciepławoda. Albo jakoś podobnie. Ale na pewno na końcu była „woda”. Każdy na niego inaczej wołał.

– Spotykał pan później tych ludzi i Strzelczyka?

– Nie – stary strażnik wzdrygnął się, jak diabeł na widok wody święconej.

Major powrócił do Pałacu Mostowskich zadowolony z wyników własnych i swoich ludzi. Wywiadowcy uzyskali potwierdzenie tego, co opowiadał Edmund Cielecki, chociaż ich rozmówcy nie wspominali kolegi z tak zapiekłą nienawiścią, jak stary strażnik. Rzeczywiście, Strzelczyk, wykorzystując panujące wówczas braki w zaopatrzeniu, urządził sobie pod bokiem państwowego zakładu przy Omulewskiej prywatny, bogato zaopatrzony w części zamienne interes. Kiedy w zakładzie często rozkładano ręce lub dawano termin dwutygodniowy, przed warsztatem dostarczano brakujący detal albo od razu, albo za godzinę, najdalej na drugi dzień, i to wprost do mieszkania właściciela wozu. Za to drożej, i to znacznie drożej. Ale ten, komu groziło dłuższe unieruchomienie samochodu, nie targował się i płacił. Inni na pewno kombinowali w podobny sposób, lecz nie byli tak sprytni jak Strzelczyk, który cały interes umiał zorganizować i rozkręcić na dość dużą skalę.