– Bierz, stary, wszystko, co ci naszykowaliśmy.
W końcu Antoni Dobrawoda z ogromną paką w ręku zajął miejsce w milicyjnej warszawie. Wóz ruszył w kierunku Pałacu Mostowskich, gdzie na mechanika czekał major Kaczanowski.
Pierwszy rzut oka upewnił oficera milicji, że Antoni
Dobrawoda nie jest tym, jak go określała przystojna uczennica Jola Chramiec, „panem z walizką”. Tamten według opisu dziewczyny był dość wysokim, eleganckim mężczyzną ze szpakowatymi bakami, ubranym w granatowy płaszcz. Natomiast właściciel domku na Służewcu był niski, gruby, i pomimo ciężkiego fachu z dość wydatnym brzuszkiem. A poza tym był łysy jak kolano i gładko wygolony. Zasadnicze różnice. Sprytna i obdarzona dużym zmysłem obserwacyjnym panna Jolanta nie mogła się aż tak mylić. Major zrezygnował z ewentualnej planowanej konfrontacji.
– Proszę, panie Antoni, niech pan siada – Kaczanowski wskazał krzesło, podsunął papierosy. – Chciałbym z panem porozmawiać. Może kawy?
– Za co, panie majorze?
– Nie rozumiem?
– Za co mnie aresztujecie? – Dobrawoda położył koło siebie trzymaną w ręku paczkę i zajął wskazane mu miejsce. Po papierosa jednak nie sięgnął.
– Ależ, panie Antoni, kto mówi o aresztowaniu? Zaprosiłem pana tutaj na małą rozmowę. Chcemy, żeby pan nam dopomógł.
– Ładne zaproszenie – oburzył się mechanik. – Wpadacie rano do domu, chyba w dziesięciu chłopa, przewracacie wszystko, do góry nogami. Jak tatarska horda.
– Bardzo pana za to przepraszam. Kiedy pan się zorientuje, z jakiego powodu doszło do naszego spotkania, – mam nadzieję, że wybaczy nam pan tę rewizję. Była ona przykrą, ale niezbędną koniecznością.
– Nic nie znaleźliście – warknął Antoni.
– Proszę mi wierzyć, że bardzo mnie to cieszy.
– Ech, pan major tylko tak mówi.
– Nie będę się z panem bawił w ciuciubabkę ani niczego nie owijał w bawełnę. Ta rewizja ma związek z pańskim znajomym, Kazimierzem Strzelczykiem. Brał on udział w napadzie w Łowiczu, gdzie z banku zrabowano przeszło cztery miliony złotych.
– On przecież nie żyje.
– Tak, ale gdzieś są pieniądze, które zrabował w Łowiczu.
– Niby miały być u mnie?
– Mamy wszelkie podstawy, aby twierdzić, że Strzelczyk schował swój skarb w piwnicy, w domu przy ulicy Wilczej.
– Tam, gdzie mieszkała jego żona?
– Tak, tam, gdzie mieszkała jego żona, którą ktoś zamordował, a przedtem zastrzelił w tej samej piwnicy drugiego z łowickich bandytów, Andrzeja Doberskiego.
Antoni Dobrawoda zbladł.
– Pan major myślał, że to ja?
– Morderca dobrze wiedział, że Kazimierz Strzelczyk dysponował piwnicą przy Wilczej. Pan o tym też wiedział. Przecież razem z Kazimierzem znosiliście do tej piwnicy meble z szóstego piętra. A później tam przechowywaliście najrozmaitsze części samochodowe. Wtedy, kiedy kombinowaliście na Omulewskiej.
– Ano wiedziałem – przyznał Antoni.
– Chyba więc pan się teraz nie dziwi, że musieliśmy go traktować jako jednego z podejrzanych.
– Tak wychodzi.
– Dlatego musieliśmy zrobić rewizję. Moi ludzie narobili wam bałaganu. Jeszcze raz was za to przepraszam.
– Nie ma o czym mówić, panie, majorze, sam rozumiem.
– Przypuszczamy, a mamy na to pewne dowody, że w tej przeprowadzce i przenoszeniu mebli do piwnicy brał udział człowiek, który następnie uczestniczył w napadzie na bank. Dlatego zaprosiłem pana na rozmowę i liczę, że pan nam szczerze opowie, jak to było z tym znoszeniem mebli do sutereny? Chyba pan nie będzie osłaniał bandytów i morderców? Poza tym, jak pan wie, takie osłanianie osób poszukiwanych przez milicję jest karalne.
– Rozumiem, powiem wszystko jak na świętej spowiedzi – zapewnił Dobrawoda. – Co wiem i pamiętani.
– A zatem słucham pana.
– Z Kazimierzem pracowaliśmy razem w FSO. Wtedy był szczeniakiem, zaraz po szkole. Pierwsze kroki tam stawiał. Głupi był, to go i podeszli. Naokoło kradli, a potem chcieli zrzucić na niego. Ale już wówczas Strzelczyk zapowiadał się na fachowca dużej, klasy. Jakoś się ze sprawy wypucował, bo naprawdę był niewinny. Później, chyba przez trzy lata, pracował na stacji benzynowej, a potem na Omulewskiej. Zawsze miał łeb do interesów, a za parę groszy toby diabłu duszę sprzedał. Spiknął się ze mną i jeszcze z dwoma z FSO. My kończyliśmy pracę o drugiej, on później. Nawinął interes, abyśmy przychodzili na Omulewską i kręcili się w pobliżu warsztatu, a on nam podrzucał klientów. Takich, którym stacja obsługi nie mogła nic pomóc, bo nie miała części.
– A wyście mieli? Skąd?
– Kombinowało się, panie majorze.
– Z FSO?
– Niech Bóg zachowa! – zastrzegł się stary mechanik. – Nigdy mnie na niczym nie złapano. Na najmniejszej śrubeczce. Wiadomo było, co jest najbardziej potrzebne, to się na prowincji szukało, u prywaciarzy stalowało, a kto jechał za granicę, to przywoził na zamówienie. Zawsze mieliśmy te chodliwe rzeczy, Strzelczyk wynajdował klienta, który się nie targował, bo mu było pilno. My takiemu wózek podszykowaliśmy na cacy.
– Przecież były prywatne warsztaty.
– Oni robili to samo. Kombinowali, jak mogli. Dlatego te samochody w tamtych czasach jakoś jeździły. Ale my byliśmy na miejscu, przed wjazdem na Omulewską.
– A w środku mieliście swojego człowieka.
– Właśnie – przytaknął Antoni. – Potem to się urwało, ale na początku nieraz ładny pieniądz można było zarobić. Bo pensja była groszowa. Nie to co teraz, kiedy człowiek za dobrą pracę może dobrze zarobić. Wtedy to „czy się stoi, czy się leży”…
– Znamy to. A jak było z przeprowadzką?
– Kazik nieraz nam popłakiwał, że ma złą, niewdzięczną żonę. Że już dłużej z nią nie wytrzyma. Że podał sprawę do sądu. Wreszcie kiedyś powiedział, że się z domu wyprowadza i musimy mu w tym pomóc… Wiadomo, przyjacielowi takiej przysługi odmówić nie można. Urwaliśmy się z pracy. Jeden z koleżków wykombinował lewy kurs swojego wózka i przetransportowało się Kazika na Ochotę. A część gratów zwaliło do piwnicy.
– Kto w tym brał udział?
– Oprócz mnie i Kazika, jeszcze dwóch z FSO. Kowalski i Nawrot. On prowadził ciężarówkę.
– Gdzie pracują?
– Nawrot nie żyje. Zmarło mu się przed dwoma laty. Na serce po grypie. A Kowalski potem próbował sam kombinować. Ale głupio. Wyprowadzili cały wóz z FSO i wpadli na tym. Dostał pięć lat. Musieli go już wypuścić, ale co się z nim dzieje, nie wiem.
– Jak on wyglądał?
– Mały, suchy jak wiór. U prawej ręki nie miał dwóch palców, bo mu maszyna urwała.
– Młodszy od pana?
– Jeszcze młodszy od Strzelczyka. Chyba ze cztery lata.
– Nikogo więcej wtedy nie było?
Antoni zastanawiał się.
– Był jeden. Widywałem go parę razy z Kazikiem. Nie wiem, co on robił, ale nie z naszej branży.
– Jak on wyglądał?
– Nie poznałbym go teraz. Wzrostu jak Kazimierz. Chyba blondyn? Tak mniej więcej w jego wieku. Pewnie się znali albo z powszechniaka, albo z tej samej ulicy.
– Pamięta pan, jak się nazywał?
– Kazik mówił do niego „Zygmunt”. Nazwisko też wiedziałem, ale wyleciało mi z pamięci. Przecież to sześć lat z okładem, panie majorze. Później, po tej przeprowadzce, tego gościa nigdy nie spotkałem. Ze Strzelczykiem także się urwało, bo interes się skończył. On zmienił pracę. Ja zostałem w FSO, kupiłem ten placyk i powoli zaczynałem się tam budować. Wszystko sami z żoną robiliśmy. Nie było czasu na daremne spotkania ani pieniędzy na kielicha.
– Może pan sobie jednak przypomni to nazwisko?