Выбрать главу

– Wiem tyle, że coś od drzewa.

– Drzewiecki, Lipski, Lipiński – podpowiadał major. – Różański, Jaworek, Jaworowski, Jaworski, Sosnowski, Choiński, Modrzewski, Gruszecki, Śliwiński…

– Nie – Dobrawoda pokręcił głową.

– Może Dębski, Dąbek, Dębał – major jednym tchem wymieniał całą florę. – Grabowski, Grabiec, Wiśniewski, Jesionek, Jesionowski, Leszczyński, Klonowski, Maliniak, Orzechowski, Orzeszko, Swierczyński? Pan Antoni przecząco kiwał głową.

– A może Okoń?

– To już bliżej. Ale nie z ryb, ale z drzew. Jak sobie przypomnę, to zaraz dam znać panu majorowi.

– Słowo?

– Słowo starego ślusarza.

Kiedy za Antonim Dobrawoda zamknęły się drzwi, majorowi nie było zbyt wesoło. Jak znaleźć tego czwartego z przeprowadzki? Oficer milicji wątpił, czy mechanik samochodowy przypomni sobie jego nazwisko. A jeśli przypomni, czy zechce je ujawnić milicji? Może uda się odnaleźć tego Kowalskiego? Może on będzie coś wiedział? Z rysopisu tego człowieka wynikało, że Kowalskiego nie można było uważać za „pana z walizką”. Zresztą walizka była granatowa, a więc nie zawierała pieniędzy. Czy „pan z walizką” jest rzeczywiście mordercą?

Znaków zapytania było coraz więcej.

ROZDZIAŁ XIII

A radio grało coraz głośniej

Wywiadowca MO, który z polecenia majora Janusza Kaczanowskiego prowadził wstępne rozeznanie na Służewcu, tam, gdzie mieszkał Antoni Dobrawoda, chociaż sprytny i doświadczony w swoim fachu, nie zauważył jednak „konkurenta”. Uszło jego uwadze, że w pobliżu domku zamieszkanego przez mechanika samochodowego i jego rodzinę kręci się jakiś mężczyzna. Wysoki, o twarzy pociągłej, ubrany w stary, podniszczony płaszcz ciemnego koloru, w cyklistówce i w ciemnych okularach. Ten człowiek już od paru dni bacznie obserwował wszystko, co się dzieje w małym” domku i w przylegającym do niego ogrodzie.

Nieznany obserwator nie przestraszył się dwóch samochodów MO, które pewnego ranka zastał przed domem Dobrawody. Przeszedł koło stojących aut, okrążył małe ogrodnictwo i wyszukał po jego drugiej stronie dobry punkt. Widział, co się dzieje, sam nie wpadając nikomu w oczy. Kiedy funkcjonariusze milicyjni badali cal po calu cały ogród przy pomocy aparatów do wykrywania ukrytych przedmiotów, samotny obserwator wiedział, czego się szuka w małym ogródku. Widział, że nie znaleziono niczego. Widział także, jak milicjanci opuścili mieszkanie w towarzystwie właściciela domu dźwigającego w ręku spory pakunek. Ale chyba nie był to ten pakunek, o którego wykrycie przez MO drżał wysoki mężczyzna.

Kiedy samochody odjechały, przed furtką pozostały dwie głośno pomstujące kobiety. Zaraz otoczyła je grupka sąsiadek i sąsiadów. Nieznajomy także się zbliżył.

– Czego oni chcieli? – zapytał.

– A cholera ich wie! Cały dom przewrócili do góry nogami – wyjaśniała młodsza z kobiet. – Jak ojciec się pytał, czego szukają, to odpowiadali „sam pan wie”.

– Znaleźli co? – zagadnęła jedna z Sąsiadek.

– Co mieli znaleźć? – oburzyła się żona właściciela domku.

– To dlaczego zabrali pana Antoniego?

Zamiast odpowiedzi, rozległy się nowe pomstowania na milicję.

– Mego brata – zauważył wysoki nieznajomy – także raz zabrali. Mówili, że na rozmowę. Wrócił po dwóch, tygodniach, tak długo z nim rozmawiali. Dobrze, że chociaż żona dała mu paczkę z ciepłą bielizną, bo siedział w nie ogrzanej piwnicy – blagował mężczyzna. – W robocie mu za ten czas nie zapłacili, a milicja się śmiała. „Dobrze, żeś wyszedł, dziękuj Bogu” powiedzieli, kiedy przyszedł z prośbą o wyrównanie straty w zarobkach. Do tej pory nie wie, za co siedział. Dla nich zamknąć kogoś, to jak dla mnie wypalić papierosa. Trzeba było dać mężowi jedzenie i coś ciepłego.

– Pewnie, że dałam. Nie chciał brać, ale zmusiłam.

– Brat też nie chciał, a później nie mógł się nadziękować żonie.

Nieznajomy dyskretnie wycofał się z ciągle rosnącego tłumku. Dowiedział się tego, czego chciał. Walizki tu nie znaleziono. Czy w ogóle byłą? Tadeusz Majewski zaczynał w to wątpić. Wrócił do miasta i zatelefonował do Zygmunta Lipienia.

– Muszę się z tobą zobaczyć – powiedział.

– Zaraz?

– Nie, Wolałbym jutro. Po biurze.

– Tylko błagam cię, nie tak jak ostatnim razem.

– Więc gdzie? Może u mnie?

– Nie – odpowiedział Zygmunt. – Lepiej przyjdź do mnie. Ale to naprawdę takie ważne?

– Sam zrozumiesz, jak ci wszystko powiem. Będę o piątej.

Rozmowę przerwano.

Jeszcze tego samego dnia Tadeusz Majewski przez parę godzin obserwował dom, w którym mieszkał Zygmunt Lipień. Ale nic się w nim nie działo. Ani przed domem, ani w jego pobliżu nie zatrzymał się żaden radiowóz. Wieczorem w mieszkaniu przyjaciela paliło się światło. Tadeusz parokrotnie zobaczył jego sylwetkę zbliżającą się i oddalającą od okna.

Na drugi dzień Majewski znowu zatelefonował do ministerstwa, miejsca pracy Lipienia. Usłyszał jego głos w słuchawce. Przyjaciel był w biurze. A więc jak na razie, wszystko w porządku. Ale czy na długo?

Tym razem milicja złapała dobry trop. Teraz będzie nim szła i w końcu dojdzie do Zygmunta Lipienia, a później i do niego, Tadeusza Majewskiego. Był pewien, że aresztowany Lipień przyzna się do wszystkiego i bez cienia wahania wyda pozostałego na wolności ostatniego członka napadu na bank. Trzeba się ratować!

Za każdą cenę!

Przed czwartą po południu Tadeusz obszedł naokoło kamienice, w której mieszkał Lipień. Wiedział, że Zygmunt obecnie jest sam w mieszkaniu. Dzielił je wprawdzie z bratem, pracownikiem jednej z central handlu zagranicznego, ale brat wraz z żoną i dziećmi przed pół rokiem wyjechał na dwa lata na Kubę.

Przed domem było wszystko w porządku. Majewski wszedł na klatkę schodową i pojechał windą na ostatnie piętro. Piechotą zszedł po schodach. Przystanął przed; drzwiami mieszkania Zygmunta Lipienia i pilnie nasłuchiwał. Wewnątrz panowała głucha cisza. Chyba milicja nie zorganizowała tutaj „kotła”. Tadeusz uspokojony zszedł na dół i z daleka obserwował kamienicę.

Nieco przed wpół do piątej nadszedł Lipień. Majewski schował się do bramy i przyjaciel go nie zauważył. Zygmunt szedł spokojnie, nikt poza Tadeuszem go nie śledził. Potem w mieszkaniu otworzyło się jedno z okien. Uczynił to właściciel lokalu.

Jeszcze przez czterdzieści minut Tadeusz obserwował ulicę. Wreszcie dziesięć po piątej zadzwonił do drzwi kolegi. Zygmunt otworzył natychmiast.

– Nikt cię nie widział? – zapytał.

– Za kogo mnie masz? Za małe dziecko? Specjalnie czekałem na moment, kiedy na klatce schodowej nikogo nie było.

Weszli do pokoju.

– Jak tu zimno – Majewski aż się wzdrygnął. – Proszę cię, Zygmunt, zamknij to okno.

Gospodarz spełnił tę prośbę. Następnie wyciągną z kredensu dwa kieliszki i butelkę.

– Napijesz się?

– Z przyjemnością.

Lipień nalał, wypili, przekąsili słonymi paluszkami stojącymi na stole.

– Wiesz – Zygmunt mówił to z wielkim ożywieniem – ten łobuz, który zastrzelił Andrzeja Doberskiego i tę biedną kobietę, nie znalazł naszych pieniędzy. Milicja ustaliła, że on wyniósł z piwnicy granatową ciężką walizę. Dali taki komunikat w prasie i w radio. A przecież nasza walizka była brązowa i nie tak przesadnie ciężka. Wprawdzie ważyła dość sporo, ale kiedy ją niosłem, jakoś się nie przyginałem do ziemi pod jej ciężarem. Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że w ogóle nic w niej nie ma. Z tego wynika, że w piwnicy rzeczywiście była jakaś waliza, ale nie z forsą, lecz naładowana czymś innym. Pewnie jakieś metalowe części samochodowe.