– Możliwe – zgodził się Tadeusz.
– To jest bardzo ważne. Nie wszystko stracone. Musimy trochę popracować głową i zastanowić się, gdzie Kazimierz Strzelczyk mógł ukryć te pieniądze. Nikt ich jeszcze nie znalazł. Milicja ich nie ma, bo już by się pochwalili. Zabójca Doberskiego także się rozczarował, że na próżno zamordował dwoje ludzi. Mamy szanse. Ten kluczyk!
– Jaki kluczyk? – Majewski słuchał piąte przez dziesiąte wywodów przyjaciela.
– No kluczyk z kółka Kazika. Pamiętasz, Doberski stwierdził, że dwa klucze nie pasują do niczego. Jeden na pewno był do piwnicy na Wilczej. Drugi jest do schowka, w którym znajduje się walizka. Ta prawdziwa. Brązowa z czterema milionami w środku. Z naszymi pieniędzmi.
– Obawiam się, że teraz to już nieważne.
– Jak to nieważne? Tadek, co się z tobą dzieje? Jesteś dziwnie zdenerwowany? Co się stało?
– Nalej jeszcze po jednym.
Gospodarz nalał. Wypili.
– Mam złe wiadomości. Ale nie wiem, czy ci powiedzieć.
– Co się stało? – przeraził się.
– Obawiam się, że milicja tu przyjdzie, jeżeli nie lada chwila, to lada dzień.
– Gdzie?
– Właśnie tutaj. Do ciebie. A raczej po ciebie.
– Co ty mówisz? – Lipień przeraził się nie na żarty. – Przecież sam zapewniałeś, że jesteśmy zupełnie bezpieczni… Mówiłeś to podczas naszego ostatniego spotkania.
– Od tego czasu dużo się zmieniło.
– Ale co?
– Nalej jeszcze. Taki jestem nieswój. Lżej mi będzie po paru wódkach.
Znowu wypili.
– Co się stało? – Zygmunt powtórzył.
– Opowiem ci wszystko od początku. Pamiętasz, w czasie naszego ostatniego spotkania uradziliśmy, że trzeba się zainteresować tymi dwoma kumplami Kazika, którzy razem z tobą go przeprowadzali i zwalali meble do piwnicy.
– No tak. Kowalskim i Dobrawodą. Miałeś się tym zająć.
– Właśnie się zająłem. Ale nie tylko ja.
– Nie rozumiem?
– Miałem konkurencję. Na szczęście byłem ostrożny i jedynie cudem uniknąłem wsypy. Dowiedziałem się, gdzie mieszka Dobrawodą, i postanowiłem obserwować ten dom. To na dalekim Służewcu. Taka buda sklecona, własnym pomyślunkiem. Kiedy badałem teren i zastanawiałem się, czy walizka może tam być gdzieś schowana a jeszcze nie wiedziałem, że to chodzi nie o naszą walizkę, nagle pod domek podjechały dwie milicyjne warszawy. Wyskoczyło z nich dziesięciu chłopa. Część obstawiła całą posesję, reszta weszła do środka. Nie wiem, jak szukali w domu, ale po ogrodzie chodzili ze szperaczami, podobnymi do tych, jakich używają saperzy przy wykrywaniu min. Na pewno nie szukali min, lecz walizy.
– Czy ją znaleźli?
– Nie wiem. Przecież nie pytałem o to. Ale widziałem, że zabrali ze sobą tego Dobrawodę. Wyszedł z domu pomiędzy dwoma milicjantami, wsadzili go do samochodu i natychmiast odjechali. Nie dali mu się pożegnać z płaczącą żoną i dziećmi.
– No to co z tego? Wiemy, że pieniędzy nie znaleźli, bo szukali granatowej walizy.
– Pieniędzy nie znaleźli, to prawda, ale mają w ręku Dobrawodę.
– A niech go sobie mają – Zygmunt już się całkowicie uspokoił, nie rozumiejąc przerażenia kolegi.
– Pan Dobrawoda ma szczególne powody, aby milczeć i ani słowa nie pisnąć milicji, z kim to do spółki przeprowadzał Kazika…
– Co ty mówisz? – teraz Lipień zbladł.
– Mówię, że będą faceta tak długo maglowali, aż im powie o Kaziku wszystko, co o nim wie, nie tając, z kim przyjaźnił się Strzelczyk. Rodzińska też im co nieco powiedziała. Sam ją posłałeś do Pałacu Mostowskich i poinstruowałeś, co ma mówić.
– Okropność! Nie kryłem przed nią, że pomagałem Kazikowi w przeprowadzce i dlatego przyszło mi na myśl, że Strzelczyk ukrył pieniądze w tej piwnicy.
– A więc dwa plus dwa równa się cztery. Milicja też o tym wie, bo umie dodawać. A jeżeli do tego, co wiedzą, dadzą zeznania Dobrawody i Rodzińskiej, wyjdzie im czarno na białym, że pan Zygmunt Lipień, cichy i spokojny urzędnik jednego z ministerstw, jest groźnym bandytą poszukiwanym za napad na Spółdzielczy Bank Ludowy w Łowiczu. Aż dziw bierze, że dotychczas tu nie przyjechali.
– Co robić? – Zygmunt to bladł, to czerwieniał. Nareszcie zrozumiał niebezpieczeństwo.
– Przede wszystkim jeszcze raz nalej. Wypili.
– Jestem zgubiony – jęknął Lipień.
– Chyba tak – zgodził się Majewski.
– Jak się ratować?
– Właśnie przyszedłem do ciebie, abyśmy wspólnie znaleźli jakieś wyjście z sytuacji.
– Ale jakie?
– Musisz natychmiast znikać. Nie ma chwili do stracenia.
– Jak to znikać?
– Zwyczajnie. Wyjdziesz z domu i nie wrócisz.
– Będą mnie szukać.
– Naturalnie. Ale musisz się tak schować, żeby cię nie mogli znaleźć.
– Gdzie ja znajdę taki schowek? Przecież nie ucieknę za granicę.
– To by też nie pomogło. Za napad na bank nawet z Zachodu by cię przywieźli. Tam też nie lubią takich figli i nie chcą przechowywać fachowców do tego rodzaju roboty.
– Tym bardziej w kraju mnie znajdą.
– Można by upozorować samobójstwo. Na przykład znajdą twoje ubranie i list nad brzegiem rzeki. To byłoby wyjście. Mógłbyś w tym liście napisać, że odbierasz sobie życie, bo dręczą cię wyrzuty sumienia, że zostałeś bandytą. To by pięknie brzmiało. Stawialiby cię za przykład. Siadaj i pisz taki list. Ja ci podyktuję. A wieczorem podrzucimy twoją jesionkę z tym listem na brzegu rzeki. Można nawet w tym samym miejscu, gdzie zginął Kazik. To by jeszcze bardziej dramatycznie wyglądało. Nikt by się specjalnie nie dziwił, że woda nie wyrzuciła ciała. No, dawaj papier i długopis. Piszemy.
– Ale co ja zrobię bez żadnych dowodów i pieniędzy? Dokąd pójdę, gdzie znajdę pracę i mieszkanie?
– O te sprawy będziemy martwili się później. Parę dni przeczekasz u mnie. Spokojnie rozejrzymy się w sytuacji i coś się wymyśli. Co do pieniędzy, to naturalnie, czym będę mógł, to cię wspomogę. Ty też przed samobójstwem możesz podjąć oszczędności z PKO, jeżeli coś tam masz. Grunt, żeby się natychmiast ratować. Później wspólnie poszukamy tej walizki z forsą. A mając dwa miliony w ręku, nie zginiesz. Za taką forsę można nie tylko zmienić nazwisko, ale także zdobyć paszport zagraniczny. Zresztą wątpię, żeby to było potrzebne. Jakoś cię urządzę.
– Nie, nie! – Zygmunt Lipień prawie wykrzyczał te słowa.
– Więc co zrobisz? Chcesz tu czekać, aż przyjdą po ciebie i wezmą jak barana do rzeźni?
– Nie mogę, nie potrafię się tułać z miejsca na miejsce jak bezpański pies. Rzucić to wszystko, do czego przywykłem? Nie móc przez wiele łat, a może do końca ży cia spokojnie przejść się po Marszałkowskiej lub wstąpić do kawiarni? Nigdy nie zobaczyć się ze znajomymi i przyjaciółmi? To nie do wiary.
– A jednak konieczne. Tego wymaga twoje bezpieczeństwo. Jeżeli cię złapią, to i tak przez wiele, wiele lat nie zobaczysz przyjaciół. Zresztą oni natychmiast po twoim aresztowaniu przestaną się uważać za twoich bliskich.
– Nie mogę, nie mogę – Zygmunt opadł na stojący przy ścianie fotel i spuścił głowę.
– To było ryzyko, które każdy z nas podejmował, wchodząc do gmachu banku.
– Już lepiej naprawdę się zabić.
– Nie gadaj głupstw. Do tego zabrakłoby ci odwagi.
– Masz rację. Co ja teraz zrobię?
– Zygmunt, nie trać ducha, musimy sfingować twoje samobójstwo. Nie ma innej drogi.
– Boję się! Ja tego nie wytrzymam.
W tym momencie na tym samym piętrze zatrzymała się winda. Ktoś z niej wysiadł. Lipień cały drżący nasłuchiwał. Ale kroki poszły w innym kierunku.
– Tym razem to jeszcze nie oni – powiedział Majewski. – Ale bądź spokojny. Oni niedługo tu będą. Przyjadą windą, zadzwonią do drzwi, a jeżeli nie otworzysz, to je wyłamią. Im przecież wolno. Samochód będzie czekał na dole. Poprowadzą cię miedzy sobą, jak wczoraj prowadzili Antoniego Dobrawodę. Czekaj tu na nich spokojnie.