ROZDZIAŁ II
Nazajutrz deszcz już nie padał, ale nadal było zimno i ciężkie ołowiane chmury wisiały tuż nad ziemią. Pogoda nie sprzyjała spacerom. A pomimo to w Lasku Bielańskim ścieżką wzdłuż wysokiego brzegu Wisły przechadzał się jakiś mężczyzna. Najwidoczniej umówił się z kimś na spotkanie, bo często i nerwowo spoglądał na zegarek. Dochodziła czwarta po południu.
Wreszcie od strony ulicy Dewajtis ukazała się sylwetka drugiego człowieka. Szedł ostrożnie coraz to oglądając się na wszystkie strony, jak gdyby obawiał się, że jest śledzony. Podszedł do czekającego. Przywitali się.
– Czekam prawie pół godziny.
– Sam jesteś? – zdziwił się przybyły.
– Panowie hrabiowie nie grzeszą punktualnością. Byliśmy umówieni na wpół do czwartej – zauważył pierwszy z mężczyzn.
– Spóźniłem się, ale musiałem się przesiadać z tramwaju do taksówki i później znowu do autobusu. Zdawało mi się, że ktoś lezie za mną.
Wyższy z mężczyzn wzruszył ramionami.
– Strach cię obleciał! Kto by miał ciebie śledzić? Zwariowałeś?!
– Być może, myliłem się, ale czy to dziwne, że po tym wszystkim mam trochę nerwy rozdygotane? Gdyby nas nakryli? Nie daj Boże nawet pomyśleć.
– Nie bój się, nie nakryją.
– Czytałeś dzisiejsze gazety?
– Pewnie, że czytałem. Ale narobili krzyku. To nic, popiszą i przestaną.
– Jeden z dzienników podał, że „milicja jest na tropie zuchwałych bandytów – zacytował niższy.
– Nie bądź frajer. Zawsze tak piszą. Dla fasonu i żeby się MO przypodobać. Przecież nie mogą rąbać „milicja nie znalazła żadnych śladów i nie wie, co dalej robić”. No nie?
– Niby racja, rozumiem, ale mimo to trochę się boję.
– Włos nam z głowy nie spadnie. Teraz tylko przywarować jakiś czas i cicho siedzieć, dopóki się nie uspokoi.
Zza drzew wyszedł trzeci spacerowicz.
– Kazika jeszcze nie ma? – zdziwił się witając z kolegami. – Myślałem, że tylko na mnie czekacie.
– Ty też punktualnie przyszedłeś! – usłyszał w odpowiedzi wymówkę. – Czekając tu na was można dostać lumbago. Sterczę nad wodą przeszło pół godziny.
– To ci się, bratku, dobrze opłaci – ostatni z przybyszów był w doskonałym humorze. – Czytaliście chyba prasę? Cztery miliony sto siedemdziesiąt trzy tysiące złotych. Po milioniku dla każdego, na rączkę. Starczy na samochód, porządne „mieszkanie i dobrą zabawę. Dziesięć minut strachu i spokój do końca życia. Trzeba przyznać, że Kazik wszystko zorganizował na medal.
– Ale co się z nim dzieje? Dlaczego go nie ma? – denerwował się ten najbardziej przestraszony.
– Pewnie pieniążki liczy i pakuje w paczki. Paczuszka dla każdego. Elegancko przewiązana sznureczkiem, a w środku tysiąc „nalepek”. Małe to, poręczne, a jakie miłe. Kochana paczuszka. Już widzę, jak ją targam do chałupy.
Gdzieś daleko trzasnęła łamana gałązka. Jeden z mężczyzn podskoczył na ten odgłos. Pozostali, widząc przerażenie swojego towarzysza, aż się roześmieli.
– Ależ ty, Zygmunt, jesteś nerwowy.
– Co zrobić? Nie mogę się opanować. Całą noc nie spałem.
– A oto Kazik!
Tak długo oczekiwany Kazik zbliżył się i przywitał z przyjaciółmi.
– Co tam, chłopcy? Jak samopoczucie? Pięknie jesteście ogoleni i ostrzyżeni. Widzę, że śladu nie zostało z tych wąsików i bród. Cacy, cacy!
– To nie było za mądre – zaoponował Zygmunt.- Prasa pisała o trzech brodaczach, a teraz każdy z mojego otoczenia będzie się dziwił, że raptem chodzę bez wąsów i brody. Akurat na drugi dzień po napadzie. Może wydać się podejrzane.
Kazik ręką machnął.
– Przecież dlatego kazałem wam wziąć urlopy. Przedtem mieliście mniejsze zarosty. Nikt się nie zdziwi, jak wrócicie bez nich. Nikt nie zwróci uwagi, że zgoliliście brody.
– Zygmunt w ogóle robi w portki ze strachu – zaśmiał się jeden z czwórki.
– Nie ma powodu. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Nie darmo myślałem nad tą akcją przeszło dwa lata. Przewidziałem wszelkie warianty sprawy. Wymierzyłem stoperem jak najdokładniej czas każdej czynności. Kiedy jechaliśmy wozem na dworzec kolejowy i potem wysiedliście, wiedziałem co do minuty, o jakiej porze dojdziecie do stacji i powrócicie do Warszawy. Zaplanowałem także, z jaką szybkością wracać do miasta, aby mnie jakiś przypadkowy patrol nie zatrzymał na drodze i nie zajrzał do bagażnika.
– A forsa?
– Na nią także przygotowałem schowek. Cała milicja, choćby stanęła na głowie, będzie szukała tej walizki do końca świata. Nawet diabeł nie znajdzie tych ciaćków. Tak je schowałem. A wiadomo, gdyby kogoś z nas podejrzewali o udział w robocie, jak długo nie dojdą do pieniędzy, włos nam z głowy nie spadnie.
– Ja tam sobie postanowiłem – wtrącił Tadeusz – że gdyby mnie przyskrzynili, będę wszystkiemu zaprzeczał. Bez dowodów winy jesteśmy całkowicie kryci. W razie wsypy, trzeba twardo się zapierać.
– Nie będzie żadnej wsypy. Nie myślcie o tym. Zygmunt niepotrzebnie się denerwuje. Forsę mamy dobrze zabezpieczoną, plan udał się ha sto dwa.
– Najlepiej – uzupełnił Andrzej – prowadzić normalny tryb życia i jeżeli w naszej obecności ktoś zacznie mówić o napadzie, brać udział w tej rozmowie, wyrażając przekonanie, że w najbliższym czasie milicja znajdzie i przymknie całą szajkę.
– Diabła zjedzą, zanim nas znajdą – roześmiał się Kazik. – Zygmunt może być spokojny. Nikt go nie śledzi. To tylko urojenia chorych nerwów. Trzeba się wziąć w garść, bo inaczej naprawdę można narobić głupstw. Spokój i tylko spokój.
– To samo i ja temu durniowi tłumaczę.
– Ja to rozumiem, ale nie mogę się opanować.
– Na dzisiejsze spotkanie jechał tramwajem i taksówką, bo mu się przywidziało, że go śledzą.
– Ostrożność nigdy nie zawadzi, ale zbyt wielka także może wzbudzić podejrzenia. A ty, Tadek, w przeciwieństwie do Zygmunta, jesteś za bardzo pewny siebie.
– Co możesz mi zarzucić?
– Mówiłem, że każdy z was ma się pozbyć nie tylko brody i wąsów, ale również czapki i płaszcza. A ty w nich nadal paradujesz, jak gdyby nic.
– Ja swój zaraz wczoraj spaliłem – pochwalił się Zygmunt.
– Takich płaszczy i czapek jest w Warszawie najmarniej dziesięć tysięcy.
– Może nawet i dwadzieścia – Kazimierz nie był przekonany – ale twój ma plamę na rękawie. Jeżeli któryś z urzędników zauważył ten drobny szczegół, milicja już szuka takiego płaszcza. Wolałbym, żeby go nie znalazła na twoim karku.
– Ty idioto głupi – oburzył się pozostały z uczestników rozmowy – masz milion, a żal ci starego łacha za stówę?
– Nie żal, ale chłodno jest i zanosi się stale na deszcz, to w czym miałem przyjść? – tłumaczył się Tadeusz. – Innego nie mam.
– To sobie kup – krótko uciął Kazik. – Żebym cię więcej w tym nie oglądał.
– Dobrze, już dobrze, nie marudź. A ty, Andrzej, tak nie podskakuj. Za niski jesteś.
– Nie kłóćcie się – uspokajał Zygmunt.
– Przyniosłeś pieniądze? – zapytał Tadeusz.
– W czym? – roześmiał się Kazik. – Miałem walizę do lasu taskać? Nie bójcie się. Każdy swoją dolę dostanie. Ale nie za prędko.
– Jak to? – oburzył się Andrzej.
– Tak to. Już ja was dobrze znam. Dać wam dzisiaj po te pół miliona, za dwa dni już by was milicja kupiła. Zaraz by się zaczęło szastanie forsą. Knajpy, samochody, dziewczynki. Musicie nareszcie zrozumieć, że oni nie mają żadnych śladów, żadnego punktu zaczepienia. Jedynie wasze własne błędy mogą ich naprowadzić na trop. Teraz trzeba siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Idę o zakład, że wywiadowcy MO zaczęli węszyć w każdej restauracji, kto i za Jakie pieniądze się bawi. Będą też sprawdzali, kto w najbliższym czasie kupi auto lub mieszkanie. Pamiętacie napad na Narodowy Bank Polski w Wołowie? Tam zabrali jedenaście milionów złotych. A wpadli tylko dlatego, że nie umieli przywarować. Żonie jednego z nich zachciało się kupić dywan czy kilim. To ich zgubiło.