Выбрать главу

Ale w ogóle parę dni upłynie, zanim ktokolwiek zainteresuje się nieobecnością Zygmunta Lipienia w biurze. Zanim dadzą znać milicji, zanim milicja zdecyduje się na otworzenie mieszkania, znowu wygrywa się z czasem. Może i walizkę uda się w tych dniach odzyskać? Majewski miał własną koncepcję, gdzie jej szukać. Tadeusz nie zdawał sobie sprawy, że jednak popełnił zasadniczy błąd. W zdenerwowaniu nie słyszał, że radio gra nadal na cały regulator. Wprawdzie wytarł wszystkie klawisze i gałki, ale nie wyłączył aparatu. Ściany w nowych domach są akustyczne. Sąsiedzi na próżno pukali w podłogę i w sufit oraz uderzali młotkiem w rury centralnego ogrzewania. To nic nie pomagało. Radio, im późniejsza stała się pora, bardziej dawało się we znaki współlokatorom.

Po bezsennie spędzonej nocy któryś z sąsiadów zawiadomił milicję. Sprawdzono, że na pukanie nikt nie otwiera, a urzędnik ministerstwa Zygmunt Lipień jest nieobecny w biurze. Dowódca patrolu porozumiał się ze swoją komendą. Postanowiono otworzyć drzwi.

Dalej już wszystko potoczyło się normalnym w takich przypadkach trybem. Komenda Dzielnicowa zawiadomiła Komendę Stołeczną. Przyjechała ekipa dochodzeniowa. Jednym z pierwszych ludzi, którzy w Pałacu Mostowskich dowiedzieli się o nowej zbrodni, był naturalnie pułkownik Niemiroch. Nic więc dziwnego, że major Janusz Kaczanowski znalazł się w mieszkaniu ofiary mordu prawie jednocześnie z technikami dochodzeniowymi. Pracowali oni parę godzin, ale poza trzema łuskami pocisków rewolwerowych niczego więcej nie znaleźli. Żadnych odcisków palców prócz nielicznych zresztą śladów rąk denata. Nic nie wskazywało powodu, dla którego cichy, nie wadzący nikomu pracownik ministerstwa został zabity w swoim mieszkaniu trzema strzałami z pistoletu.

– Nasz fach upada – skarżył się technik daktyloskopii. – Wolałbym kamienie tłuc. Byłby przynajmniej jakiś pożytek. Teraz każdy, zanim wyprawi bliźniego do lepszego świata, zakłada rękawiczki i wszystko wyciera flanelą.

Lekarz ustalił godzinę zgonu i obiecał jak najszybciej dokonać sekcji zwłok. Chociaż przyczyna śmierci nie ulegała żadnych wątpliwości: trzy pociski rewolwerowe, z których jeden prawdopodobnie przebił lewą komorę serca, a dwa kolejne spowodowały także śmiertelne rany, Kaczanowski chciał mieć te pociski, aby je oddać do analizy. Sprawą bardzo ważną i bardzo pilną było ustalenie, czy kule pochodzą z tego samego pistoletu, z jakiego oddano śmiertelny strzał do Andrzeja Doberskiego. Potwierdzenie tego faktu zacieśniałoby dochodzenie do poszukiwania jednego człowieka.

Pozornie powód zbrodni był tajemniczy. Z mieszkania nic nie zginęło. Zamordowano człowieka spokojnego, cieszącego się dobrą opinią w miejscu pracy. Ale dla Janusza Kaczanowskiego nie ulegało żadnej wątpliwości, że zastrzelony mężczyzna to trzeci z czwórki bandytów operujących w Łowiczu.

Mechanik samochodowy Antoni Dobrawoda twierdził przecież, że człowiek, który brał udział w przeprowadzce Kazimierza Strzelczyka, a następnie przedstawił się jego byłej żonie jako przywódca przestępczej grupy, nazywał się „od drzewa” i miał na imię Zygmunt. To się idealnie zgadzało. Aby jednak niczego nie zaniedbać, major polecił, żeby milicyjny radiowóz przywiózł starego mechanika na miejsce zbrodni. Tym razem oficer milicji uprzedził dowódcę warszawy, aby ten poinformował Dobrawodę, że potrzebny jest tylko jako świadek.

Mieszkaniec Służew ca rzucił okiem na leżącego na podłodze mężczyznę.

– Znam go – powiedział. – Teraz, kiedy go widzę, przypomniałem sobie i jego nazwisko. To jest Zygmunt Lipień. Przyjaciel Kazimierza Strzelczyka. To ten sam, o którego pan major wypytywał mnie przed dwoma dniami.

Samochód milicyjny odwiózł świadka do jego miejsca pracy, a major wrócił do Pałacu Mostowskich. Uważał, że nie ma już nic do roboty na miejscu zbrodni. Pozostali tam specjaliści. Kaczanowski był najzupełniej pewien, że niczego nie znajdą.

– Takiemu to dobrze – tymi słowami powitał pułkownik Adam Niemiroch przyjaciela. – Inni męczą się dochodzeniem, pracują dzień i noc, a ty, Januszku, bez kiwnięcia palcem w bucie coraz to dostajesz następnego bandytę.

– Już mi na tym świecie pozostał tylko jeden – potwierdził Kaczanowski. – Obawiam się, że i tego otrzymam z – przedziurawioną skórą.

– Cztery miliony to jednak ogromne pieniądze. Dla ludzi przekraczających granicę pomiędzy uczciwością a zbrodnią taka suma staje się celem, do którego dąży się dosłownie po trupach. Nasza grupa przestępcza po łatwym sukcesie w Łowiczu rozpoczęła walkę na śmierć i życie, byle dojść do tych milionów.

– Tym razem pułkownik chyba się myli.

– A to dlaczego? Sam przed chwilą stwierdziłeś, że zabity był członkiem bandy.

– Tak. Jestem też przekonany, że zginął z ręki czwartego ze wspólników, ale tu nie chodziło o pieniądze. Tych milionów zresztą, jak wiemy z opowiadania Jadwigi Rodzińskiej, Zygmunt Lipień nie posiadał. A gdyby je miał ten czwarty, również nie musiałby zabijać przyjaciela. To raczej odwrotnie, mielibyśmy do czynienia z trupem tego wysokiego.

– Wysokiego?

– Pułkownikowi trochę pamięć nie służy – tym razem Kaczanowski zrewanżował się Niemirochowi za jego różne złośliwostki. – Świadkowie napadu w Łowiczu zgodnie zeznali, że spośród trzech bandytów operujących w gmachu banku jeden wyróżniał się wzrostem wyższym niż przeciętny. Doberski i Lipień liczyli sobie po parę centymetrów ponad metr siedemdziesiąt. Pozostał zatem ten wysoki.

– Tyle mam spraw na głowie, że trudno mi pamiętać detale każdego dochodzenia – bronił się Niemiroch. – Od tego mam pomocników, a wśród nich niezastąpionego „pogromcę przestępców”.

– Chyba zmienię fach i zostanę grabarzem – odpowiedział Kaczanowski.

– Wracajmy jednak do naszych baranów, jak powiadają Francuzi. Jaka jest ta twoja teoria?

– Lipienia zastrzelił jego wspólnik, ponieważ bał się wsypy. „Wysoki” musiał się zorientować, że jesteśmy na tropie urzędnika ministerstwa.

– To wiedział więcej od nas.

– Pułkownik się myli. Najdalej w ciągu tygodnia miałbym Lipienia pod kluczem. Antoni Dobrawoda pamiętał, że on ma imię Zygmunt, zaś nazwisko pochodzi od jakiegoś drzewa. To była wprawdzie nikła, ale konkretna wskazówka. Inny z kumpli Strzelczyka, Roman Kowalski, także nie pamiętał nazwiska przyjaciela Strzelczyka, ale za to ujawnił istotny szczegół. Ten człowiek pracował w ministerstwie przy Kruczej. Przy tej ulicy mieszczą się siedziby kilku ministerstw, ale odnalezienie wśród pracowników tych urzędów człowieka, o którym mieliśmy nieco dokładniejsze dane, nie przedstawiało większych trudności. Moi wywiadowcy właśnie ustalali listę podejrzanych. Na pewno byłoby ich kilku, może nawet kilkunastu. Różnych Zygmuntów Jaworskich, Konarskich, Klonowskich, Grabowskich. Drzew u nas nie brakuje i co najmniej dziesięć procent polskich nazwisk wywodzi się od nich. W tym spisie znalazłby się także Zygmunt Lipień. Zaplanowałem zdobycie fotografii tych „drzewek” i pokazanie ich Dobrawodzie i Kowalskiemu Jeśli to by nawet nie od razu rozstrzygnęło sprawy, w każdym razie zawęziłoby moją listę. A drogą eliminacji doszedłbym i do przestępcy. Tę robotę obliczałem na pięć dni.

– Brawo, Januszku. Tym razem naprawdę chwacko się spisałeś.

– Nie – zaprzeczył major. – Byłem na dobrym tropie, jednak spóźniłem się. „Wysoki” wyprzedził mnie cc najmniej o trzy dni. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Wiedział, że jeżeli dostanę do swoich rąk choć jednego z członków bandy, wycisnę z niego nazwiska pozostałych.