– Jadę ulicą Waszyngtona za Piątką. Widzę Piątkę. Nie widzę „X” – meldowała Rybitwa.
W środku pomiędzy wartburgiem człowieka z walizką a samochodami MO jechał Majewski swoją syrenką. Nawet nie bardzo uważał na tego, którego śledził. Kiedy wartburg skręcił na Most Poniatowskiego, Tadeusz wiedział, dokąd jadą. Był tak tego pewien, że dojeżdżając do ulicy Międzynarodowej wyrzucił strzałkę w prawo i skręcił. Przejechał kilkaset metrów i znowu skręcił, tym razem w lewo. Dojechał do terenów ogrodów działkowych, zaparkował przy otwartej bramie, wysiadł i wszedł do środka. Znał drogę. Nieraz był tu z Kazimierzem Strzelczykiem. Chociaż pan z milionami pojechał dalej, Majewski wiedział, że przed kanałem jest inny, wygodniejszy zjazd na teren ogrodów. Tamta uliczka była na prawie całej długości wyasfaltowana. Tutaj nie było nawet zwykłego bruku, lecz tędy było bliżej do celu. Dobrze będzie obserwować właściciela wartburga, zanim dotrze co swojej działki. Może zresztą zechce on ukryć skarb gdzieś w sąsiedztwie? Ale teraz już żaden kawał mu się nie uda. Niedługo pożegna się ze skradzionymi milionami. One należą do tego, kto na nie zapracował.
– Tu Piątka – meldował kolejno wywiadowca MO. – Widzę „X”. Skręca w stronę ogrodów działkowych. Wjechał do środka. Przejechałem trochę dalej i zatrzymałem się. Podniosłem maskę, niby coś mi w silniku nawaliło. Widzę, że „X” zamknął za sobą bramę ogrodów działkowych i pojechał w głąb. Straciłem widoczność.
– Tu Rybitwa. Jestem przy Piątce. Prosimy o instrukcje.
– Tu Ojciec. Do Piątki i do Rybitwy. Pilnować bramy. Gdyby „X” wyjeżdżał, doprowadzić do lekkiej kraksy, a wysiadającego z samochodu natychmiast obezwładnić. Pamiętać, że on ma broń. Zaraz tam przyjeżdżam. Zrozumiano? Odbiór.
– Rybitwa do Ojca. Słyszeliśmy dobrze. Zrobimy kraksę.
Major Janusz Kaczanowski, on to bowiem był Ojcem, wyskoczył prawie biegiem z pokoju operacyjnego, gdzie odbierano meldunki. Wydawał polecenia.
– Dwa radiowozy najbliższe ulicy Waszyngtona podjechać do wejścia do ogrodów działkowych. Dla mnie wóz z czterema ludźmi.
Wkrótce oficer milicji już pędził w stronę Saskiej Kępy. Tym razem syrena i migacz były włączone. Przez Marszałkowską przelecieli jak wicher. Rondo objechali lewą stroną, a skrzyżowanie Nowego Światu i Alej Jerozolimskich przejechali po torach tramwajowych.
Majewski wybrał sobie doskonały punkt obserwacyjny za werandą na sąsiedniej działce. Nie omylił się. Podjechał tu wartburg. Kierowca wysiadł i z walizką w ręku skierował się do swojego letniego domu, pięknie obsadzonego wielu gatunkami róż. Był to w porównaniu z innymi prawie luksusowy budyneczek, składający się z dwóch pomieszczeń.
Teraz Tadeusz przypomniał sobie dawne czasy. Wakacje spędzane na obozach harcerskich. Podchody i tropienie śladów. Ostrożnie, to skradając się prawie na leżący, to podbiegając po parę kroków, zbliżył się do domku. Zajrzał przez okno. Hodowca róż położył walizkę na stole i otworzył ją. Sycił swój wzrok widokiem paczek z banknotami ułożonymi w równych rządkach. Nareszcie dopiął celu, dla którego poświęcił wszystko, nawet życie dwojga ludzi.
Jak tokujący głuszec nic nie słyszy, tak człowiek nad walizką pełną banknotów również nie słyszał po cichu otwieranych drzwi. Otrzeźwił go dopiero głos:
– Dzień dobry panu. Cieszę się, że znowu się spotykamy. To bardzo miłe z pana strony,” że wyjął pan tę walizkę z piwnicy na Solcu. Ale niepotrzebnie pan tak się fatygował. Uwolnię pana od tych kłopotów.
Mężczyzna za stołem podniósł głowę. Zobaczył robotnika w ciemnoniebieskim kombinezonie z pistoletem w ręku. Chciał zrobić ruch, lecz usłyszał słowa wypowiedziane po cichu, ale zdecydowanie:
– Rączki grzecznie na kark. Stanąć pod ścianą. Sterroryzowany spełnił rozkaz. Wieko walizki nie pod trzymywane rękami zamknęło się.
– To pan – powiedział siląc się na zachowanie spokoju. – Mogłem się tego spodziewać. Trudno, zaskoczył mnie pan, przegrałem.
– Ja także nie łudziłem się, kto przyjdzie na Solec po walizkę. Czekałem na to.
– Przyznaję, podszedł mnie pan. Nie poznałem pana, chociaż widziałem kombinezon na podwórzu. Nie powinienem był tego lekceważyć. Proponuję, żebyśmy się podzielili. Tam starczy i dla dwóch.
– Był czas, kiedy przyjąłbym tę propozycję. Teraz na to za późno. To są moje pieniądze. Ja je zdobyłem.
– Trudno. Wobec argumentów, jakie pan ma w ręku, muszę się zgodzić. Ale tam są także i moje pieniądze. Dolary w szarej kopercie. Zarobiliśmy je wspólnie z Kazimierzem. Myślę, że mi je pan jednak odda.
– Handlując kradzionymi aparatami pomiarowymi.
– Banknotów z walizki także wam wujaszek z Ameryki nie przysłał.
– Ile tych dolarów?
– Powinno być ponad trzy tysiące. Chyba że Kazik coś z nich wydał. Ale nic o tym nie wiem. Jest tam też trochę marek zachodnioniemieckich i franki szwajcarskie. Wszystko w osobnej kopercie, na samym wierzchu walizki.
Majewski nie wypuszczając pistoletu – z prawej ręki… podszedł do stołu i podniósł wieko. Rzeczywiście, na samym wierzchu leżała duża, szara koperta dość obficie wypełniona. Tadeusz wziął ją w lewą rękę i żeby otworzyć, musiał dopomóc sobie i prawą. Wprawdzie pistoletu z dłoni nie wypuścił, ale skierował wzrok wyłącznie na trzymany pakiet.
To był błąd. Majewski zrozumiał to w momencie, kiedy w szparze koperty ujrzał jasną zieleń banknotów dolarowych. Rzucił kopertę i usiłował skierować lufę pistoletu we właściwą stronę. Spóźnił się o sekundę. Huknął strzał. Tadeusz poczuł silne uderzenie w pierś, a potem ogarnęła go ciemność.
Mężczyzna pod ścianą śmiał się bezgłośnie.
Schował pistolet do kieszeni i nie zważając na leżącego na podłodze człowieka w kombinezonie podbiegł do walizki. Szybkim ruchem zamknął ją na oba zamki.
– Dobrze ci tak, kanalio – mruknął spoglądając na drgające na podłodze ciało. – Chciałeś mnie zastrzelić, teraz użyźnisz mój ogród.
Odruchowo spojrzał przez okno. Zobaczył dość daleko idących ludzi. Na przedzie szedł człowiek w jasnym płaszczu. Rozglądał się uważnie, jak gdyby czegoś szukał. Nieco z tyłu posuwał się w tym samym kierunku umundurowany milicjant.
Hodowca róż znał człowieka w jasnym płaszczu. Wiedział, że jest oficerem milicji. Wiedział, czego i kogo on tu szuka. Na szczęście wartburg stał z drugiej strony
domku i na razie nie był widoczny dla obu zbliżających się.
Nie było chwili do stracenia. Mężczyzna chwycił cenną walizę i wybiegł z domku. Wskoczył do samochodu. Silnik natychmiast zapalił. Nacisnął gaz, wóz skoczył do przodu. Ostry zakręt wprawo i auto gnało do bramy wyjazdowej. Ale nie tej od strony kanału. Stamtąd przecież szła milicja. W stronę tej drugiej, od ulicy Międzynarodowej.
– Chyba będzie otwarta – pocieszał się kierowca wartburga. – Może tam nie ma zasadzki? W razie czego będę się przebijał.
I tym razem sprzyjało mu szczęście. Bramę zastał otwartą. Bez przeszkód dotarł do Międzynarodowej. Przeleciał przez nią i skręcił w lewo. W ulicę Waszyngtona. Jechał z powrotem w stronę Warszawy.
ROZDZIAŁ XVII
Major Janusz Kaczanowski w biegu wyskoczył z samochodu. Wóz Piątki stał na Waszyngtona. Rybitwa umieściła się tuż przy bramie, ukryta za żywopłotem.
– Bez zmian, panie majorze – meldował starszy sierżant, dowódca radiowozu. – Ten drań zamknął bramę na kłódkę. Nie mogliśmy za nim dalej jechać.