Na bramie rzeczywiście wisiała potężna kłódka. Widocznie wszyscy działkowcy mieli swoje klucze. Natomiast znajdująca się obok furtka była otwarta. Oficer milicji zajrzał do środka. Tutaj biegła prosta, dość długa ulica porządnie wyasfaltowana. Od niej odchodziły mniejsze drogi. Na działkach stały domki, sklecone przez właścicieli poletek. Był październik i godzina, kiedy ludzie są zajęci w fabrykach i w biurach. Do ogrodów działkowych mato kto o tej porze zaglądał.
– Znajdziemy go, obywatelu majorze – wtrącił starszy sierżant. – Cały teren jest ogrodzony, a samochód nie szpilka, nie schowa go.
Nadjechał następny radiowóz, a za nim drugi.
– Koledzy z obu radiowozów – Kaczanowski kierował akcją – niech obstawią na zewnątrz cały teren ogrodów. Rybitwa i Piątka pozostają na swoich miejscach.
Mają być do mojej dyspozycji i uważać na tę bramę. Ja z moimi ludźmi wchodzę na teren. Rozstawimy się szeroko, ale nie tracąc wzajemnej widoczności przeczeszemy ogrody. Zwracać uwagę na popielatego wartburga numer WW-9978. Broń mieć w pogotowiu. Są pytania?
– Gdyby uciekał, co robić?
– Po ostrzeżeniu strzelać. Według regulaminu. Najpierw w górę, potem w nogi.
– To my, majorze – zaproponował dowódca jednego z radiowozów – obstawimy tamtą stronę ogrodów działkowych. Od Międzynarodowej.
– Dobrze, jedźcie.
Major przekroczył furtkę. Szedł dość szybko, ale ostrożnie. Rozglądał się. Z czwórki umundurowanych milicjantów dwóch od razu skręciło w lewo, pozostali w przeciwnym kierunku. Na swoich ludziach Kaczanowski mógł polegać jak na sobie samym. Nieraz już wspólnie przeżywali różne chwile. Dobre i złe. Także i takie, gdzie odwaga i zdecydowanie jednego ratowały życie drugiemu.
Oficer milicji przeszedł ze sześćdziesiąt metrów. Nagłe gdzieś na prawo od siebie, ale niezbyt daleko, usłyszał cichy odgłos. Jak gdyby ktoś zgniótł pustą torbę nadmuchawszy do niej przedtem powietrza. Kaczanowski znał taki stuk. To wystrzelono z pistoletu w zamkniętym pomieszczeniu. Major skręcił w poprzeczną uliczkę. Dobiegł do ścieżki równoległej z asfaltowaną drogą. To musiało być gdzieś tutaj. Jeden z sierżantów także usłyszał znajomy odgłos i teraz znalazł się z piętnaście metrów z tyłu za majorem.
Teraz Kaczanowski zwolnił i posuwając się naprzód badał wzrokiem mijane działki. Z daleka widział stojący nieco w głębi domek, wyróżniający się wśród innych solidnym wykonaniem. Na upartego można by w nim mieszkać cały rok. Właściciel obsadził budyneczek pięknymi różami. Pomimo później jesieni, krzewy były pokryte kwiatami.
– To chyba tam – major ręką wskazał sierżantowi różany domek.
Przebyli następne kilkanaście metrów. Posuwali się naprzód coraz ostrożniej.
Nagle zza ślicznej chatki wyskoczył popielaty wartburg. Ściął – brawurowo narożnik jakiejś działki, stratował niewysokie krzewy, przejechał kawałek uliczką, na której znajdował się major, i zakręcił w prawo, ginąc z oczu ścigających. Słychać było jedynie warkot oddalającego się pojazdu.
Sierżant wyszarpnął pistolet z kabury i rzucił się pędem w kierunku, gdzie znikł samochód. Janusz Kaczanowski przeciwnie, zawrócił i w tempie stumetrówki pobiegł do bramy. Zbliżając się do niej, głośno wydawał dyspozycje:
– Rybi twa zostanie tutaj. Czekać na rozkazy! Ściągnąć tamten radiowóz! – Do radiowozu na Międzynarodowej: – Jeżeli zobaczycie popielatego wartburga, jechać za nim. Jeżeli nie, niech jadą w kierunku Wału Miedzeszyńskiego i po drodze wypytują, czy widziano taki wóz. Dać znać radiowozom patrolującym w Śródmieściu, aby natychmiast zablokowali Aleję 3 Maja przed Nowym Światem i ślimak na Wybrzeżu. Zatrzymać popielaty samochód za wszelką cenę! Ja jadę z Piątką. Mój wóz z ludźmi czeka tutaj na dyspozycje. Zrozumiano?
– Tak jest – potwierdził dowódca patrolu i zaczął przez radiotelefon powtarzać polecenia.
Janusz Kaczanowski nie tracąc czasu dopadł stojącego na Waszyngtona fiata, kierowanego przez Piątkę, i rzucił:
– Zakręcać! Jedziemy do ronda. Znowu nam łobuz uciekł. Ale tym razem go złapiemy.
– Tu Sokół, tu Sokół – rozległo się w radiotelefonie. Widziałem popielatego wartburga, jak wyjeżdżał z ogrodów działkowych na Międzynarodową. Patrolowałem tę ulicę, ale jechałem w przeciwnym kierunku. Zawracam i będę go gonił. Teraz skręcił w Waszyngtona.
Piątka, czyli starszy sierżant Stefan Bartosik, miał pewne trudności z nagłym zawróceniem na tak ruchliwej ulicy, jaką jest Waszyngtona. Roztrąbiły się klaksony. O mało nie doszło do zderzenia z ciężarówką. Na głowę Bogu ducha, winnego kierowcy posypały się znane epitety: jak jeździsz, baranie?
– Dałbym mu barana! – mruknął starszy sierżant, kiedy się w końcu wydostali z tego galimatiasu.
Tymczasem nadszedł nowy meldunek:
– Tu Rybitwa do Ojca. Sierżant Pajęcki znalazł w domu z różami zabitego. Ubrany w kombinezon roboczy, w kieszeni miał zaświadczenie pracownika wodociągów, wystawione na nazwisko Tadeusz Majewski. Przy zabitym leżał pistolet. Prosimy o instrukcje. Odbiór.
– Słyszałem was – Kaczanowski w pośpiechu już się nie podawał za Ojca. – Niech się tym zajmą moi ludzie. Wezwać z Komendy Stołecznej ekipę techniczną. Odbiór.
– Tu Rybitwa. Zrozumieliśmy. Wzywamy ekipę techniczną.
– Widzę radiowóz przy rondzie – meldował Bartosik. – To pewnie Sokół.
Zbliżyli się do ronda. Teraz dobrze widzieli, że ktoś z radiowozu rozmawia z milicjantem pełniącym służbę na skrzyżowaniu. Potem samochód skręcił w ulicę Skaryszewską.
– Tu Sokół do Ojca – rozległ się głos w radiotelefonie. – Popielaty wartburg ucieka Skaryszewską. Gonię go. Brak widoczności.
– Stamtąd – podpowiedział kierowca fiata – może uciekać Grochowską albo skręcić w Zamojskiego i Targową. Targowa jest w przebudowie. Zamknięta dla ruchu kołowego. Objazd Kijowską i Brzeską. Nie można szybko jechać. Chyba skręci w Grochowską. Może będzie próbował zrobić koło i znowu wrócić na Waszyngtona albo urwać się w jakąś boczną, ulicę.
– Szybciej, sierżancie – popędzał Kaczanowski.
Radiowóz Sokół pędził na sygnale. Mimo to fiat ciągle się do niego zbliżał.
– Ojciec do Rybitwy – rozkazywał oficer milicji. – Jechać natychmiast do Wiatracznej. Przeciąć drogę wartburgowi. Odbiór.
– Rybitwa do Ojca. Zrozumiano. Jedziemy do Wiatracznej.
Wpadli na skrzyżowanie Skaryszewskiej z Zamojskiego. Widzieli, że przed nimi radiowóz zatrzymał się na krótko i znowu z włączonymi sygnałami pojechał Grochowską.
– Mówiłem – zauważył z satysfakcją starszy sierżant – że będzie nawiewał Grochowską. Mądry facet.
– Tamci z Rybitwy zajadą mu drogę. – Nie zdążą.
– Muszą zdążyć.
Bartosik nic nie odpowiedział. Korzystając z tego, że Grochowska ma dwa, a w niektórych miejscach nawet trzy pasma, gnał z szybkością ponad sto dwadzieścia na godzinę. Właśnie wyprzedził radiowóz, który teraz jechał za nimi ciągle na sygnale.
– Posterunki drogowe MO – roześmiał się starszy sierżant – gotowe pomyśleć, że tamci z Sokoła gonią nas. Żeby nam tylko nie zablokowali drogi.
– Tu Rybitwa – rozległ się następny meldunek. – Dojeżdżamy do ronda przy Wiatracznej. Widzieliśmy z daleka popielatego wartburga. Gonimy go Grochowską.
– Dobra nasza – skomentował Bartosik. – Teraz facet nie będzie mógł skręcić w boczną ulicę. Gdyby wytracił szybkość, Rybitwa go dojdzie.
Ale przestępca uciekający wartburgiem nie miał zamiaru skręcać. Zdawał sobie sprawę z tego, że goni go Kilka lub więcej radiowozów. Liczył na przewagę szybkości, jaką miał jego samochód nad warszawami. Chciał na prostej, szerokiej szosie wykorzystać ten atut do maksimum. Znał takie miejsce, nie dojeżdżając do Garwolina, jeszcze przed Kołbielą, gdzie po zakręcie w lesie można niepostrzeżenie wjechać na boczną drogę idącą też przez las. W jego głębi znajdowało się bezpieczne schronienie, gdzie mógłby spędzić kilka dni i przygotować dalsze plany ucieczki. Tam by go nikt nie znalazł.