Człowiek w popielatym samochodzie uważał, że nie wszystko stracone. Dociskał gaz do deski i wyciągał ze swojego auta maksimum szybkości.
Major Kaczanowski również zdawał sobie sprawę z tego, że radiowozy nie mają żadnych szans dosięgnięcia szybszego wartburga. Jedynie jego fiat może wchodzić w rachubę, ale znajduje się zbyt daleko od uciekającego. Ten na pewno ma jakiś konkretny plan zgubienia pogoni. Postępowanie tego człowieka wyraźnie świadczyło, że w niebezpieczeństwie nie traci głowy. Nie ucieka więc na ślepo, dokąd oczy poniosą.
– Tu major Kaczanowski do centrali – nie było czasu na bawienie się w pseudonimy. – Natychmiast zawiadomić Komendy Powiatowe w Mińsku i w Otwocku, aby zablokowały szosy z Warszawy na Siedlce i na Garwolin. Ale jeszcze przed skrzyżowaniem z drogą Mińsk – Góra Kalwaria. Odbiór.
– Przyjęte – Janusz poznał w słuchawce głos pułkownika Adama Niemirocha. – Zaraz się z nimi połączymy. A wy się starajcie, aby wam nie uciekł. Ekipa techniczna już wysłana na teren ogrodów działkowych.
– Jeżeli poleci na Mińsk, to leży jak długi – starszy sierżant komentował rozkazy swojego przełożonego. – Ci z Mińska zawsze zdążą. Do skrzyżowania z drogą z Góry Kalwarii mają tylko dwa kilometry. Blokadę najlepiej zrobić w pobliżu fabryki noży w Stojadłach. Gorzej z tymi z Otwocka. Do szosy habelskiej mają około dziesięciu kilometrów. Mogą się spóźnić, jak nasza Rybitwa.
Obaj milicjanci z fiata zobaczyli z daleka radiowóz. Zbliżyli się do niego.
– Uwaga, Rybitwa – powiedział major. – Czy widzicie wartburga?
– Straciliśmy widoczność.
– Rybitwa, polecicie szosą na Mińsk – rozkazał Kaczanowski. – W pobliżu Mińska, pewnie w Stojadłach, będzie blokada. My jedziemy na Garwolin. Odbiór.
– Słyszymy was dobrze, widzimy was jeszcze lepiej – zażartowano z radiowozu, od którego fiat oddalony był najwyżej 200 metrów. – Lecimy na Mińsk.
– Sokół, tu Ojciec. Czy mnie słyszycie?
– Sokół do Ojca. Słyszymy majora bardzo dobrze.
– Wy, Sokół, też lecicie na Garwolin.
– Zrozumiano. Lecimy na Garwolin.
Bartosik zrównał się z radiowozem. Zaczął go wyprze dzać. Na szczęście szosa była prawie pusta. Fiat mógł rozwinąć większą szybkość.
– Jak z benzyną? – zaniepokoił się major.
– Możemy gonić nawet do Lublina – uspokoił kierowca.
– Janusz, słyszysz mnie? – pułkownik Niemiroch nie lubił tracić czasu na wywoływanie haseł radiotelefonicznych.
– Słyszę, pułkowniku.
– Rozmawiałem z Otwockiem i Mińskiem. Zrobią blokadę. Ci z Otwocka na szczęście mają wóz na szosie lubelskiej. A co u was?
– Sądzę, że będzie leciał na Lublin – informował Kaczanowski. – Jadę tą drogą. Rybitwę posłałem na Mińsk.
– Tylko uważajcie, nie dajcie się postrzelić – ostrzegał pułkownik.
– Na pewno się nie damy.
Dojechali do rozdwojenia szos przy Starej Miłośnie. Bartosik tak skręcił w prawo prawie bez wyhamowania, że wóz z piskiem opon zatańczył na szosie, ale utrzymał równowagę. Kaczanowski kątem oka widział, że jadący tuż za nimi radiowóz także bez zmniejszania szybkości poleciał szosą na Mińsk.
– Leży jak neptek – stwierdził Bartosik. – Nie dałbym złamanego grosza za jego skórę. Za pół godziny najdalej będziemy go mieli.
Jechali przez pewien czas w milczeniu. Na doskonałej szosie kierowca wyciągał z fiata, ile się tylko dało.
– Uwaga, uwaga. Tu Paweł do Ojca. Czy mnie słyszycie? – otwocki radiowóz MO usiłował nawiązać łączność z majorem Kaczanowskim.
– Słyszę cię, Paweł, dobrze. Gdzie jesteście?
– Za Wiązownią. Niedaleko Wólki Mlądzkiej. Na wysokim nasypie drogi zrobiliśmy za zakrętem blokadę. Droga zastawiona dwiema ciężarówkami. Daleko jesteście?
– Zbliżamy się do objazdu przy Wiązowni – uprzedził majora Bartosik, który jako kierowca lepiej znał trasę.
Wjechali na niewielkie wzniesienie. Teraz widzieli stosunkowo duży odcinek drogi.
– Mamy go, majorze – ucieszył się starszy sierżant. – Właśnie wchodzi w zakręt.
Rzeczywiście, w odległości jakichś dwóch kilometrów przed nimi widać było popielatego wartburga pędzącego po łuku, jaki tutaj tworzy droga omijająca Wiązownic. Potem samochód znikł z oczu goniącym.
Zbliżała się decydująca chwila. Janusz Kaczanowski uwolnił się od pasa bezpieczeństwa, którym był ciasno przypięty do siedzenia, i sprawdził, czy pistolet jest załadowany.
Fiat leciał objazdem tworzącym tutaj długi, łagodny łuk, ale Bartosik ani trochę nie zmniejszył szybkości.
– Zaraz go zobaczymy znowu – mruknął.
Wyszli na prostą. Samochód jadący przed nimi widać było coraz wyraźniej. Właśnie dojeżdżał do mostku przez jakąś rzeczkę i gwałtownie zaczął hamować. Zjechał z nasypu drogi, zatrzymał się. Z wozu wyskoczył mężczyzna w ciemnym ubraniu, z walizką w ręku. Skrył się pomiędzy drzewami rosnącego tam lasu.
– Zobaczył blokadę i ucieka – komentował starszy sierżant. – Myśli, że go nie zauważyli. Nas chyba nie widział.
Z przeciwnej strony słychać było ryk syreny i widać nadjeżdżający stamtąd radiowóz. Oba samochody zatrzymały się prawie jednocześnie przy wartburgu. Z warszawy wyskoczyło czterech mundurowych milicjantów.
– Tam uciekł – jeden z nich pokazywał majorowi kierunek, w którym zbiegł przestępca. – Ale nie ujdzie nam. To niewielki lasek. Znamy tu każde drzewo. Dalej ciągną się pola uprawne i stoją zabudowania chłopskie.
– Ja ze Szczepańskim – ofiarował się jeden z kaprali – pobiegniemy naokoło, skrajem lasu. Z obu stron zabiegniemy mu drogę, gdyby chciał uciekać w pole.
– Dobrze. A wy ze mną. Bartosik. Jak nadjedzie Sokół, niech jego ludzie także przeczesują las. Wy zostajecie tutaj. Pilnuj drogi, żeby nie próbował przeskoczyć na drugą stronę.
Kaczanowski wbiegł do lasu. Za nim dwaj milicjanci. Był to jeszcze dość młody las, ale ponieważ znajdował się blisko miejscowości letniskowej, jaką jest Wiązownia, więc gęstego poszycia nie było tu prawie wcale. We wszystkich kierunkach krzyżowały się różne ścieżki. Widoczność była stosunkowo duża.
Major przez jakieś dwieście metrów biegł prosto przed siebie. Rozumował, że w podobny sposób musiał postępować i przestępca, aby możliwie jak najdalej odbić się od drogi i nie być z niej widocznym. Potem oficer milicji zatrzymał się, nasłuchiwał i rozglądał wokoło. W pewnym momencie zdawało się Kaczanowskiemu, że jakiś cień szybko przeciął jedną ze ścieżek. Janusz ruszył w tamtym kierunku. Usłyszał głos jednego z otwockich milicjantów:
– Stój, bo strzelam!
Teraz majora wyraźnie dochodziły odgłosy przedzierania się przez krzaki. Coraz to trzasnęła łamana gałąź.
Oficer ruszył pędem w tamtym kierunku, usiłując przeciąć drogę uciekającemu.
Nagle zupełnie blisko huknął strzał. W pół minuty później Janusz Kaczanowski dotarł do małej polanki. Na jej skraju, pod krzakiem wysokiego jałowca, leżał człowiek w dziwnie skręconej pozycji. Wyglądał strasznie. Samobójca strzelił sobie w usta. Obok jego prawej ręki leżał pistolet. Ostatnim ruchem, silniejszym niż sama śmierć, ten człowiek drugą ręką przyciskał do siebie brązową walizkę. Palce miał kurczowo zaciśnięte na jej rączce.
Sprawa walizki z milionami została zakończona. Pieniądze! Ileż dobrego można stworzyć przy ich pomocy. Ale i jaka wielka zabójcza moc w nich tkwi.