– Bo płaciła banknotami, których numery były wynotowane przez bank.
– I tak ją już w Wołowie mieli na oku, że babka w ciągu tygodnia zrobiła różnych zakupów na kilkanaście tysięcy złotych, a to od razu rzuciło się w oczy. Nasze bezpieczeństwo zależy od nas samych i od tego, czy potrafimy zachować spokój.
– Kazik ma rację – przytaknął Zygmunt. – Trzeba siedzieć cicho.
– Wcale nie miałem zamiaru kupienia samochodu – bronił się Andrzej.
– Nie dalej jak przed piętnastoma minutami mówiłeś – przypominał Zygmunt – że kupisz mieszkanie, samochód i dobrze się zabawisz.
– Ale nie mówiłem, że to zrobię natychmiast po dostaniu forsy do ręki. Sam rozumiem, że trzeba trochę poczekać. To kiedy nam dasz po tym milionie?
– Po milionie? Zwariowałeś.
– A po ile?! – ten okrzyk wyrwał się każdemu z pozostałej trójki.
– Zabraliśmy do walizki, sam liczyłem – uzupełnił Zygmunt – grubo ponad cztery miliony. Zresztą dzisiejsze dzienniki podają, że cztery miliony sto siedemdziesiąt tysięcy złotych.
– Zgadza się – spokojnie przytaknął Kazimierz.
– Więc na każdego z nas przypada po milionie i jeszcze po czterdzieści trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt złotych – Zygmunt szybko podzielił całą sumę na cztery.- Tak mi się zdaje.
– To się wam tak zdawało, i źle zdawało.
– Co ty opowiadasz? – zaperzył się Andrzej.
– Czy wy myślicie, że mnie wszystko z nieba spadło?- Kazimierz usiłował zachować spokój. – Sprawna organizacja całej akcji była rezultatem drobiazgowych przygotowań. A spluwy, które wam dałem, nie kosztowały? A to, że tak łatwo weszliście do banku i wiedzieliście co gdzie się znajduje, to święty Mikołaj mi objawił? Skąd wziąłem klucz do transformatora? Kto mnie nauczył, jak się wyłącza prąd w budynku bankowym? Kto mnie w ogóle nauczył, jakie tam są systemy alarmowe i że przerwanie dopływu prądu wyłącza ten cały system? A telefony?. Skrzynki rozdzielczej także nie otworzyłem palcem. Płaszcz mundurowy, czapkę i torbę z narzędziami znalazłem pod płotem albo dobry wujaszek pożyczył mi ten ekwipunek? Przygotowania kosztowały, każdemu z pomocników obiecałem jego dolę. Sam po wiedz, Andrzej, czyj był pomysł? Kto wszystko zorganizował od początku do końca? Nawet bilety kolejowe z Warszawy do Łowicza i z powrotem dostaliście do rączki. Wyście pracowali tylko piętnaście minut. Ja tę akcję przygotowywałem przez przeszło pół roku. A teraz przychodzicie i wołacie „dawaj milion”. Ucho od śledzia!
– Zawsze mówiliśmy – przypomniał Tadeusz – za całą dolę dzielimy po równi.
– Nieprawda.
– Sam tak mówiłeś – Zygmunt poparł Tadeusza.
– Nigdy tego nie powiedziałem. Mówiłem, że każdy dostanie tyle pieniędzy, ile mu się będzie, należało…
– Nie kręć! – warknął Andrzej.
– Nic nie kręcę. Ja zorganizowałem tę akcję. Ją najwięcej ryzykowałem.
– Nic nie ryzykowałeś. Zaledwie przekręciłeś jeden wyłącznik elektryczny i wyjąłeś jedną wtyczkę telefoniczną. My z bronią w ręku nadstawialiśmy karku.
– Przygotowałem całą akcję tak, aby nie było żadnego ryzyka.
– Dla ciebie. Bo siedziałeś w samochodzie z włączonym silnikiem. W razie czego nacisnąłbyś pedał i goń wiatr w polu!
– Skończcie to głupie gadanie. Każdy z was dostanie ode mnie po pół miliona złotych. Od dziś za trzy miesiące Ani dnia wcześniej, ani grosza więcej.
– To jest świństwo – oburzył się Zygmunt.
– Dasz równo po milionie – rzucił Andrzej. – Tc reszta aż nadto pokryje te twoje wyimaginowane koszty.
– To ja kłamię? – rzucił się Kazimierz.
– Pewnie, że kłamiesz. Nie tylko kłamiesz, ale jeszcze chcesz nas okraść.
– Panowie, spokój – Tadeusz usiłował interweniować. – Powiedz, Kazik, jakie miałeś wydatki i ile komu się należy. Mnie się zdaje, że coś za wysoko oceniasz tych swoich pomocników. Jeżeli każdy z nich dostanie po kilkadziesiąt tysięcy, to aż nadto.
– Nie będę się wam tłumaczył – Kazimierz znowu się postawił wspólnikom. – Chcecie po pół miliona, to dobrze. A nie, to nie.
– Dasz równo po milionie – Andrzej tracił panowanie nad sobą. – Bo cię…
– Nie bądź taki groźny, mnie nie przestraszysz.
– Dasz milion – Andrzej gwałtownie podskoczył do Kazika. Podniósł rękę do uderzenia.
Napadnięty odparował ten atak i cofnął się krok do tyłu. Stanął na samym brzegu urwiska opadającego stromo do Wisły. Deszcze padały przedtem przez trzy dni bez przerwy. Teraz więc cały kawał podmokłej ziemi obsunął się wraz ze stojącym na, niej człowiekiem. Kazimierz usiłował w ostatniej chwili odskoczyć, zamachał rękoma i z okrzykiem przerażenia runął w dół. Ciało zrobiło w powietrzu pół obrotu i ciężko legło na kamienistym brzegu rzeki.
– O Jezu! – jęknął Zygmunt. Leżący w dole człowiek nie ruszał się.
– Nie żyje! – przestraszył się Tadeusz.
– Nic mu nie jest. Pajacuje, jak zwykle – uspokajał towarzyszy Andrzej. – Przecież go nie dotknąłem.
Ale leżący na brzegu rzeki człowiek ani drgnął.
– Trzeba go ratować – denerwował się Zygmunt.
– Zostańcie tutaj – zadecydował Tadeusz. – Ja zejdę niżej. Szybko pobiegł ścieżką w kierunku północnym… Tam, kilkanaście metrów dalej, urwisko przechodziło w łagodnie spadającą do rzeki skarpę, po której można było zejść na brzeg bez trudności. Podbiegł do leżącego i pochylił się nad nim. Usiłował go doprowadzić do przytomności. Bezskutecznie.
– Chyba jednak nie żyje – powiedział prostując się. – Uderzył tyłem głowy o kamień.
Po tych słowach stojący na skarpie mężczyźni natychmiast zeszli na dół. Niestety, i ich usiłowania ocuceniai kolegi także nie odniosły skutku.
– Nie żyje – stwierdził Zygmunt.
– Co robić?
– Przede wszystkim wiać. Bo jak nas tu ktoś nakryje, wtedy leżymy jak neptki.
Zygmunt nerwowo rozejrzał się naokoło. Ale nikogo nie zobaczył.
– Uciekajmy – Tadeusz był nie mniej przerażony od Zygmunta.
– Chwileczkę – zatrzymał ich Andrzej. Przykląkł przy trupie i szybko wyjmował z kieszeni zabitego całą ich zawartość: portfel, dokumenty, portmonetkę, pęk kluczy na metalowym kółku, papierosy, zapałki, chustkę do nosa. Potem przedmioty te schował do kieszeni swojego jasnego płaszcza. Kiedy skończył, zakomenderował: – Teraz wy dwaj przez las do tramwaju. Ja pójdę do ulicy Dewajtis. Spotkamy się za godzinę u mnie w mieszkaniu.
Żaden nie zaprotestował. Na brzegu Wisły zostało jedynie ciało człowieka, który kilka minut przedtem był posiadaczem czterech milionów stu siedemdziesięciu tysięcy złotych.
Umierając, ten człowiek zabrał do grobu tajemnicę. Chwalił się niedawno, że cenny skarb został tak ukryty, iż „nawet diabeł go nie znajdzie”. Czy były to przechwałki zuchwałego szefa bandy, czy też prawda?
Rankiem następnego dnia dwaj wędkarze spostrzegli mężczyznę leżącego nad brzegiem rzeki. Gdy podeszli bliżej, z przerażeniem stwierdzili, że mają przed sobą nieboszczyka. Pobiegli do pobliskiego klasztoru, skąd zaalarmowano milicję. Wkrótce zjawił się radiowóz. Po nim przyjechała ekipa dochodzeniowa, lekarz i karetka pogotowia. Wezwano także prokuratora.