Выбрать главу

Zostałem dotkliwie pobity, a gdy odpłacałem się przekleństwami, pobito mnie ponownie.

Najgorszą jednak karą dla mnie był wyraz twarzy matki. Nawet nie powiedziałem jej, że chcę wyjechać. Zraniłem ją, stała się rzecz, która nigdy przedtem się nie wydarzyła. Ona sama jednak o tym nawet nie wspomniała. Kiedy przyszła do mnie, wysłuchała mojego płaczu. W jej oczach też widziałem łzy. Położyła dłoń na moim ramieniu, co w jej przypadku było już rzeczą godną uwagi.

Nie powiedziałem jej, jakie były te dni. Myślę jednak, że domyślała się. Utraciłem definitywnie coś magicznego. Raz jeszcze przeciwstawiła się ojcu. Za jej sprawą skończyły się potępienia, bicia, ograniczenia i zakazy. Posadziła mnie przy sobie za stołem. Zajmowała się mną, właściwie wciągała mnie nawet w rozmowy, które dla niej były zdecydowanie nienaturalne, tak długo, aż ostatecznie wyeliminowała i rozwiała uraz całej rodziny do mnie.

Wreszcie, podobnie jak kiedyś w przeszłości, wydobyła następny ze swych klejnotów i za uzyskane po jego sprzedaży pieniądze kupiła mi wspaniałą strzelbę myśliwską, którą miałem ze sobą podczas walki z wilkami. Była to nadzwyczajna i niezwykle droga broń. Mimo żałosnego stanu, w jakim się znajdowałem, aż paliłem się, aby ją wypróbować. Matka dołożyła do tego jeszcze jeden prezent — kobyłę o sile i prędkości, jakiej nigdy jeszcze przedtem nie widziałem u konia. Ale wszystkie te rzeczy były i tak niczym w porównaniu z pocieszeniem, jakie przyniosła mi sama matka.

A jednak gorycz, którą odczuwałem, ani na jotę nie zmniejszyła się. Ani na moment nie zapomniałem, jak to było, kiedy stawałem się Lelio. Po tym, co się wydarzyło, stałem się wewnątrz bardziej zaciekły i hardy. I nigdy, nigdy już nie chodziłem do wioski na jarmarki. Pojąłem, że nigdy nie uda mi się stąd uciec. Choć coraz bardziej pogrążałem się w rozpaczy, w zastanawiający sposób zwiększała się moja przydatność dla otoczenia.

Samemu udało mi się natchnąć strachem przed Bogiem służących i dzierżawców, zanim jeszcze osiągnąłem lat osiemnaście. Sam zdobywałem jedzenie i żywność dla całej rodziny. W jakiś dziwny sposób dawało mi to nawet satysfakcję. Nie wiem, dlaczego tak lubiłem siedzieć za stołem podczas posiłków i rozmyślać, że wszystko to, czym właśnie teraz pożywiano się, nie kto inny tylko ja dostarczyłem na stół.

Te dni mocno związały mnie z matką. Uczucie panujące między nami stawało się coraz silniejsze i prawdopodobnie nie miało sobie równego wśród domowników, którzy na dodatek nie dostrzegali go.

Aż wreszcie musiała przyjść do mnie o tej dziwnej porze, kiedy z powodów, których sam nie bardzo rozumiałem, nie mogłem znieść towarzystwa innych osób. Wpatrując się w ogień na kominku, ledwo ją dostrzegłem przysuwającą się bliżej i siadającą obok mnie na słomianym sienniku. Cisza. Tylko trzaskanie ognia i głębokie oddechy psów śpiących obok. Spojrzałem na nią i widok jej wywołał we mnie niewytłumaczalny przestrach. Całą zimę chorowała, kaszlała mocno, a teraz wyglądała naprawdę niedobrze. Jej piękność, która zawsze była dla mnie bardzo istotna, zdawała się być po raz pierwszy nieodporna.

Matka miała ostre rysy twarzy o idealnych kościach policzkowych, osadzonych bardzo wysoko i szeroko, lecz delikatnych. Jej szczęka była mocno zarysowana, lecz kobieco subtelna. Miała bardzo jasne, błękitne oczy, obramowane gęstymi popielatymi rzęsami. Jeśli była w niej jakaś skaza, to może tylko to, że rysy jej twarzy były może zbyt małe, jakby nie do końca rozwinięte, co sprawiało, że wyglądała trochę jak dziewczynka. Jej oczy stawały się jeszcze mniejsze, gdy wpadała w złość, a jej usta, choć były słodkie, często wydawały się bardzo stanowcze. Nie wykrzywiały się, nie były ściągnięte w żaden sposób, były jak mały kwiat róży na jej twarzy. Jej policzki były bardzo gładkie, a twarz wąska i gdy była bardzo poważna, jej usta, nie zmieniając się ani przez moment, z jakiejś przyczyny wyglądały małodusznie.

Teraz jej twarz była nieco zapadnięta, ale i tak nadal dla mnie wyglądała pięknie. Lubiłem patrzeć na nią. Włosy miała gęste i jasne. Po niej to właśnie odziedziczyłem czuprynę.

W rzeczy samej, byłem do niej podobny, przynajmniej powierzchownie. Moje rysy twarzy są oczywiście znacznie wydatniejsze, nie tak delikatne, a moje usta są bardziej energiczne i mogą mieć czasami bardzo okrutny wyraz. Wyraz mojej twarzy odzwierciedla moje poczucie humoru, zdolność do zła i prawie histeryczny śmiech, którego nigdy nie mogłem się pozbyć, bez względu na to, jak bardzo byłem nieszczęśliwy. Ona nieczęsto się śmiała. Mogła wyglądać na wyjątkowo chłodną, a przecież zachowała słodycz małej dziewczynki.

Spojrzałem teraz na nią, gdy siedziała obok mnie na łóżku — nawet wpatrywałem się w nią, a ona natychmiast zaczęła mówić do mnie.

— Wiem, jak to jest, nienawidzisz ich, z czego oni nie zdają sobie sprawy — zaczęła. — Brak im wyobraźni, aby zrozumieć, co przydarzyło ci się tam, w górach.

Poczułem chłodne ukojenie w jej słowach. Bez słowa dałem jej do zrozumienia, jak bardzo dobrze mnie rozumie.

— Czułam to samo, gdy rodziłam pierwsze dziecko — mówiła dalej. — Konałam w bólach przez dwanaście godzin, ból nie opuszczał mnie ani na chwilę. Wiedziałam, że ukojenie znajdę dopiero albo rodząc dziecko, albo we własnej śmierci. Kiedy było już po wszystkim i trzymałam w dłoniach twojego brata, Augustyna, nie życzyłam sobie obecności kogokolwiek obok mnie. I to nie dlatego, że winiłam ich o coś. To tylko dlatego, że tak bardzo cierpiałam przez tyle godzin, że znalazłam się już w tej piekielnej spirali prowadzącej prosto do piekła i że wydostałam się stamtąd. Oni tam ze mną nie byli. A teraz, po wszystkim, byłam już spokojna. W tym tak trywialnym wydarzeniu, tak pospolitym akcie narodzin zrozumiałam znaczenie całkowitej i kompletnej samotności.

— Tak, zgadza się, tak właśnie jest — odpowiedziałem. Byłem tym nieco poruszony.

Nie odpowiedziała. Byłbym zdziwiony, gdyby to uczyniła.

Powiedziawszy to, nie miała już zamiaru rozmawiać dalej. Położyła jednak dłoń na moim czole — rzecz bardzo nietypowa dla niej. Zauważyła, że mam na sobie to samo zakrwawione myśliwskie ubranie, co w dniu potyczki z wilkami. Zauważyłem to również i zdałem sobie sprawę z nienormalności tej sytuacji.

Przez chwilę jeszcze nic nie mówiła.

Wyprostowałem się i spojrzałem w ogień, nie zwracając na nią uwagi. Chciałem powiedzieć jej mnóstwo rzeczy, a szczególnie to, jak bardzo ją kocham.

Byłem ostrożny. Znała sposoby przerywania mi nagle, gdy mówiłem do niej, a okazywana przeze mnie miłość budziła jej niechęć. Całe moje życie przyglądałem się jej, jak czytała swoje włoskie książki i wypisywała listy do znajomych w Neapolu, gdzie wychowała się, a jednak nie miała w sobie dość cierpliwości, by nauczyć mnie czy któregoś z moich braci alfabetu. I nic też się w niej nie zmieniło po moim powrocie z klasztoru. Miałem lat dwadzieścia, a nie umiałem czytać i pisać, nic poza kilkoma modlitwami i własnym imieniem. Widok jej książek wywoływał we mnie uczucie nienawiści. Nienawidziłem też jej oddania, które mi okazywała. W bliżej nie określony sposób nie mogłem znieść faktu, że tylko najwyższy ból może wywołać w niej jakieś zainteresowanie się mną czy odrobinę ciepła. A przecież to ona była moim zbawicielem. I oprócz niej nie było nikogo. A ja być może byłem już zmęczony samotnością tak bardzo, jak bardzo może ona doskwierać młodemu człowiekowi.