— Sprowadź im ofiarę — odrzekłem.
— Teraz nie mogę. Nie mam siły, a oni nie dadzą mi swej uzdrawiającej krwi. Gdyby tylko zezwolili mi na kilka kropli, moje spalone ciało mogłoby samo się wyleczyć; krew we mnie ponownie wezbrałaby i mógłbym przynieść im wspaniałe ofiary.
W jego mowie wyczuwało się jednak pewną nieuczciwość, ponieważ oni nie pragnęli już wspaniałych ofiar.
— Spróbuj raz jeszcze wypić krew — powiedziałem i było to straszliwie egoistyczne z mojej strony. Chciałem po prostu zobaczyć, co się stanie, kiedy to uczyni.
A jednak, ku mojemu upokorzeniu, zbliżył się do nich, pochylił i łkając błagał ich, by odstąpili mu trochę krwi, by jego rany i oparzenia mogły zaleczyć się szybciej. Powtarzał, że jest niewinny, że to nie on pozostawił ich na piasku — to przecież Starszy. Prosił i błagał, aby pozwolili mu napić się z pierwotnego źródła.
Zapanował nad nim głód. W konwulsjach odsłonił kły i rzucił się do przodu z wyciągniętymi czarnymi szponami, prosto ku odsłoniętej szyi Enkila. Tak jak mówił Starszy, ręka Enkila uniosła się i odrzuciła poparzonego z olbrzymią siłą na drugą stronę sali. Upadł na plecy, zanim ręka wróciła na swoje miejsce.
Nieszczęśnik szlochał, a mnie zrobiło się jeszcze bardziej wstyd. Poparzony był zbyt słaby, by mógł zapolować na ewentualną ofiarę i sprowadzić ją tutaj. Ponaglałem go jednak dalej, aby zadbał o to. Ponurość tego miejsca, sypki piasek na podłodze, pustka, zapach pochodni i wstrętny widok poparzonego, trzęsącego się w konwulsjach i płaczącego — wszystko to przygnębiało ponad wszelką miarę.
— Pij zatem ze mnie — odezwałem się wreszcie, wzdrygnąwszy się na jego widok.
Znów ujrzałem jego odsłonięte kły, wyciągnięte w moim kierunku ręce. Tyle tylko zdążyłem jeszcze zauważyć.
12
Gdy było już po wszystkim — rozkazałem mu, aby nikogo nie wpuszczał do krypt. Jak, u diabła, mógłby to zrobić — nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, ale rozkazałem mu to z niesłychaną powagą, po czym wybiegłem na zewnątrz.
Wróciłem do Aleksandrii i włamałem się do sklepu, w którym sprzedawano antyki. Ukradłem stamtąd dwie pięknie pomalowane i wykładane złotem sarkofagi na mumie. Zabrałem też sporo płótna na owinięcie, po czym wróciłem na pustynię do krypt.
Moja odwaga i strach osiągnęły szczyt.
Jak to często bywa, kiedy oddajemy lub bierzemy krew od kogoś tego samego gatunku, od jednego z nas, przed moimi oczyma pojawiły się majaki, śniłem na jawie od pierwszej chwili, kiedy kły przypalonego wbiły się w moją szyję. Co widziałem wtedy i o czym śniłem? Widziałem Egipt, jego starożytność, zdałem sobie sprawę z faktu, że przez cztery tysiące lat kraj ten nie zaznał większych zmian w języku, religii czy sztuce. Po raz pierwszy w moim życiu zrozumiałem to i świadomość tego spowodowała pełne zrozumienie istnienia Matki i Ojca jako relikwii tego kraju. Wzmacniało to tylko moje zaciekawienie i sprawiało, że stawało się ono czymś na podobieństwo czci czy oddania.
Choć, prawdę mówiąc, i tak prędzej czy później — zrobiłbym to — wykradłbym Matkę i Ojca, już tylko po to, ażeby samemu przeżyć.
Ta nowa wiedza i nowe zaślepienie natchnęły mnie myślą, gdy zbliżyłem się do Akaszy i Enkila, aby włożyć ich w drewniane sarkofagi — mumie. Wiedziałem dobrze, że Akasza pozwoli na to, choć pojedyncze uderzenie, jakim mógłby obdarzyć mnie Enkil, z pewnością skruszyłoby mi czaszkę.
Enkil jednak, podobnie jak Akasza, poddał się mej woli. Oboje pozwolili mi owinąć się w płótno, abym mógł utworzyć z nich zgrabne mumie, by potem umieścić ich w drewnianych sarkofagach, na których wymalowano twarze ludzi i które pokryto niezliczoną ilością wskazówek dla zmarłych, wypisanych pismem hieroglificznym. Pozwolili mi zabrać siebie do Aleksandrii.
Zjawę towarzyszącą mi w kryptach zostawiłem w niesłychanym poruszeniu, gdy opuszczałem to miejsce, dźwigając pod pachami sarkofagi.
Kiedy dotarłem do miasta, wynająłem tragarzy do dźwigania sarkofagów. Zanieśli je prosto do mojego domu. Wtedy zakopałem ich głęboko w ogrodzie, tłumacząc cały czas głośno, że ich pobyt pod ziemią nie będzie długi.
Bałem się zostawić ich samych następnej nocy. Zapolowałem i zabiłem swoją ofiarę w pobliżu bramy prowadzącej do ogrodu. Później wysłałem niewolników, aby zakupili dla mnie konie i wóz. Kazałem im też poczynić wszelkie niezbędne przygotowania do podróży wzdłuż brzegu, aż do Antiochii nad rzeką Orontes, miasta, które znałem i kochałem; czułem, że w nim byłbym bezpieczny.
Tak jak się obawiałem, wkrótce w moim domu pojawił się Starszy. Czekałem na niego w ciemnej sypialni, ułożony na łożu jak Rzymianin; obok mnie znajdowała się mała lampka, a w ręku trzymałem stary egzemplarz jakiegoś rzymskiego poematu. Zastanawiałem się, czy Starszy mógłby wyczuć miejsce, w którym ukryłem Akaszę i Enkila, celowo przygotowywałem w myślach fałszywe informacje dla niego — że zamknąłem ich w wielkiej piramidzie.
Nadal jeszcze śniłem sen o Egipcie, który przeszedł do mnie od tamtej podpalonej zjawy — o kraju, w którym prawa i wierzenia pozostały takie same od niepamiętnych czasów, który miał już pismo obrazkowe, piramidy, Ozyrysa i Izydę w czasach, gdy Grecja pogrążona była jeszcze w ciemnościach, a Rzym w ogóle nie istniał. Widziałem rzekę Nil rozlewającą się szeroko poza swe brzegi. Widziałem góry po obu stronach tworzące dolinę. Postrzegałem czas zupełnie inaczej. To, co śniłem, nie było wyłącznie snem popalonej zjawy, którą spotkałem w kryptach — to było wszystko, co wiedziałem o Egipcie, poczucie rzeczy rozpoczynających się tu, o których wcześniej dowiadywałem się z ksiąg, zanim stałem się dzieckiem Matki i Ojca.
— Jak śmiesz uważać, że powierzymy ci ich ot tak sobie! — zaczął krzyczeć Starszy, gdy tylko pojawił się w drzwiach.
Wydawał się olbrzymi; ubrany był jedynie w krótki płócienny chiton. Wszedł do pokoju. Światło lampy oświetlało jego łysą głowę, okrągłą twarz, wytrzeszczone oczy.
— Jak śmiesz zabierać Matkę i Ojca?! Coś z nimi zrobił? — zarzucał mnie wściekle pytaniami i wyrzutami.
— To ty wystawiłeś ich na słońce — odparłem. — To ty chciałeś ich zniszczyć. Ty jesteś tym, który nie wierzył w odwieczną historię. To ty byłeś strażnikiem Matki i Ojca i to ty mnie okłamałeś. Ty sprowadziłeś śmierć na nasz rodzaj od jednego końca świata po drugi. Okłamałeś mnie.
Odebrało mu mowę. Pomyślał chyba, że jestem dumny i nieznośny ponad wszelką miarę. Tak też rzeczywiście było. Ale co z tego? Miał w sobie siłę i moc zdolną spalić mnie na popiół, jeśli mógł spalić Matkę i Ojca. Ona jednak przyszła do mnie! Do mnie!
— Nie wiedziałem, że tak się to skończy — tłumaczył się. Żyły wystąpiły mu na czole, zacisnął pięści. Wyglądał jak wielki, łysy Nubijczyk. Próbował mnie zastraszyć.
— Przyrzekam na wszystko, co święte, że nie wiedziałem. Ty nawet nie możesz sobie wyobrazić, co to znaczy opiekować się nimi, pielęgnować ich, rok po roku, dziesięciolecie po dziesięcioleciu, stulecie po stuleciu, wiedząc, że potrafią mówić, potrafią się ruszać, ale nie chcą!
Nie miałem zrozumienia dla niego i dla tego, co powiedział. Był jedynie zagadkową postacią ustawioną tu, na środku tego małego pokoju w Aleksandrii, skarżącą się na cierpienia, które miały pozostawać poza moją wyobraźnią. Jakże mógłbym mieć zrozumienie dla kogoś takiego jak on?
— Odziedziczyłem ich — mówił dalej. — Wmuszono mi ich! Cóż miałem robić? Musiałem jednocześnie zadowolić się ich karcącym milczeniem, ich odmową kierowania plemieniem, które wypuścili na świat. I stąd wzięło się owo milczenie! Zemsta, mówię ci, zemsta na nas wszystkich. Ale za co? Czy żyje jeszcze ktoś, kto pamięta, co działo się tysiąc lat temu? Nikt, kto pojmie wszystkie te rzeczy! Starzy bogowie odchodzą na światło słoneczne, w ogień albo stykają się ze swym końcem w gwałtowny sposób, albo zakopują się jak najgłębiej w ziemi, aby już nigdy stamtąd nie powstać. Matka i Ojciec żyją wiecznie i nic nie mówią. Dlaczego sami nie zakopią się i pochowają tam, gdzie nikt nie zakłóci ich spokoju? Dlaczego po prostu przypatrują się i słuchają, ale nie chcą przemówić? Tylko wtedy, gdy ktoś próbuje zabrać Akaszę i Enkila, ten porusza się, uderza i gruchocze kości napastnikom, jakby był kolosem. Czyni to niespodziewanie, magicznym zaklęciem. Mówię ci, kiedy zostawiłem ich wtedy na pustyni, nawet nie próbowali ratować siebie! Po prostu stali z twarzami zwróconymi do rzeki, gdy tymczasem ja biegłem!