Przestałem postrzegać, co działo się wokół. Usłyszałem tylko jak skrzypce uderzają o kamienną posadzkę, poczułem, że moje dłonie unoszą się do uszu i zasłaniają je. Krzyczałem, ale ten dźwięk pochłaniał mój krzyk.
— Przestań, przestań! — wrzeszczałem.
Znowu zrobiło się jasno od światła, a ona znalazła się tuż przede mną. Wyciągała do mnie ręce.
— Mariusz!
Odwróciłem się i zacząłem biec w kierunku drzwi. Te zamknęły się jednak gwałtownie przede mną, uderzając mnie w głowę tak silnie, że upadłem na kolana. Przeszywany wysokim tonem jej głosu zacząłem szlochać.
— Mariuszu, Mariuszu, Mariuszu!
Odwróciłem się i ujrzałem jej stopę druzgocącą skrzypce na kawałki. Wysoki ton jej śpiewu zelżał jednak. Zanikał.
Wreszcie zapadła cisza. Ogłuszony, nie słyszałem własnych wezwań Mariusza, których nie przestałem wyrzucać z siebie. Próbowałem się podnieść. Dzwoniąca w uszach cisza. Była tuż przy mnie. Jej ciemne łuki brwi nieznacznie zbliżyły się do siebie. W badawczym spojrzeniu jej oczu widać było udrękę. Bladoróżowe usta rozchyliły się, ukazując kły.
— Pomóż mi, pomóż mi Mariuszu, pomóż mi.
Zacząłem się jąkać, niezdolny nawet do usłyszenia tego, co sam mówię. Poczułem nagle, że jej dłoń obejmuje delikatnie od tyłu moją głowę. W tej samej chwili poczułem jej szyję podsuniętą pod moje zęby.
Nie wahałem się. Nie myślałem już o dłoniach, które zamknęły się wokół mnie i które mogły z łatwością zmiażdżyć mnie w jednej sekundzie. Wbiłem zęby w skórę jak w krystaliczną lodowatą skorupę; krew popłynęła momentalnie, prosto w usta.
Och tak, tak… tak. Zarzuciłem rękę na jej lewe ramię, przylgnąłem do niej całym jestestwem i nie miało żadnego znaczenia, że była twardsza od marmuru, że była właśnie taka, jaką miała być. Była doskonała, była moją Matką, moją kochanką, moją wszechmocną. Krew penetrowała każdą pulsującą cząsteczkę we mnie nitkami swej palącej pajęczyny. Jej usta przylgnęły do mojego gardła. Całowała mnie, całowała tętnicę, przez którą tak gwałtownie płynęła jej krew. Rozchylała usta, by zanurzyć je w niej, a ja przyssałem się do jej krwi całą swoją mocą, ssąc i czując na podniebieniu strumień gorącej krwi, wypełniającej mnie powoli całego. Poczułem nagle poza wszelką wątpliwością, że jej kły wbijają się w moją szyję.
Z każdego najodleglejszego zakątka naczyń krwionośnych moja krew zaczęła nagle płynąć z powrotem do niej, w tym samym czasie, kiedy ja pochłaniałem jej krew. Widziałem i czułem to drżące, boskie koło. Nic innego teraz nie istniało, tylko nasze usta, przywarte do naszych gardeł i bezlitosny, nieubłagany, pulsujący strumień naszej krwi. Nie było marzeń, nie było wizji, było tylko to, cudowne, ogłuszające i ogrzewające. I nic już nie liczyło się, absolutnie nic poza tym, że to nigdy się już nie skończy. Świat wszystkich rzeczy wypełniła przestrzeń.
I nagle jakiś okropny dźwięk, jakby odgłos rozłupywania kamienia, jakby dźwięk głazu ciągnionego po podłodze. Mariusz wraca. Nie, Mariuszu, nie wracaj. Wróć tam, skąd przyszedłeś. Nie rozdzielaj nas.
Nie był to jednak Mariusz, to nie on wydawał z siebie ten straszny głos, to nie on niszczył wszystko. To nie on chwycił nagle moje włosy i oderwał mnie od niej, aż krew trysnęła z moich ust. To był Enkil. Jego mocarne dłonie schwyciły mnie mocno za głowę.
Krew popłynęła mi z ust po podbródku. Ujrzałem przerażoną twarz Akaszy. Zobaczyłem, jak wyciąga w jego stronę ręce. Jej oczy płonęły najzwyczajniejszym gniewem, błyszczące białe ręce i nogi ożywiły się nagle, gdy chwyciła za ręce przytrzymujące w uścisku moją głowę. Usłyszałem jej głos, wrzask coraz głośniejszy nawet od tonu jej śpiewu. Krew spływała strużkami z kącików jej ust.
Ten dźwięk odebrał mi obraz i możliwość słyszenia. Ogarnęła mnie ciemność milionami maleńkich cząstek. Moja czaszka miała rozpaść się lada moment. Siłą zmusił mnie do przyklęknięcia. Pochylił mnie i nagle ujrzałem dokładnie jego twarz. Była bez wyrazu, jedynie napięcie mięśni zdradzało jakieś życie w tym kolosie. Mimo ogłuszającego krzyku Akaszy dotarło do mnie, że drzwi dudnią od uderzeń pięści Mariusza. Jego krzyki były równie głośne jak jej.
Od tego krzyku krew wypływała z moich uszu. Bezgłośnie poruszałem wargami. Kamienny uścisk, w których znajdowała się moja głowa, nagle zelżał. Poczułem, że osuwam się na posadzkę. Rozciągnąłem się jak długi i w tej samej chwili poczułem chłodny nacisk jego stopy na moje piersi. W jednej sekundzie mógłby zdruzgotać mi serce. Akasza krzycząc jeszcze przenikliwiej, przywarła do niego, zarzucając mu ręce wokół szyi. Patrzył na jej ściągnięte brwi i rozwichrzone włosy.
W końcu Mariusz, przez drzwi, przebijając się przez ścianę jej krzyków, przemówił mu do rozsądku.
Zabij go, Enkil, a odbiorę ci ją na zawsze, zabiorę ją daleko od ciebie, a ona sama mi w tym pomoże! Przyrzekam ci!
Nagła cisza. Ciepło krwi spływającej po szyi.
Odsunęła się na bok, spojrzała w tamtą stronę i drzwi otworzyły się, gwałtownie uderzając w kamienną ścianę. W jednej chwili Mariusz był już nade mną i chwycił Enkila za ramiona. Ten zdawał się niezdolny do wykonania ruchu. Jego stopa zsunęła się ze mnie. Mariusz wypowiadał słowa, które mogłem słyszeć tylko jako myśli:
— Wyjdź, Lestat. Uciekaj!
Z trudem usiadłem i zobaczyłem, że Mariusz odprowadzał ich wolno w kierunku sanktuarium. Widziałem też, że wzrok obojga nie był skierowany do przodu, lecz na niego. Akasza zaciskała ramię Enkila. Ich oblicza znowu przybrały nieprzenikniony wyraz, wydawały się apatyczne, obojętne i przypominały maski śmierci.
— Lestat, uciekaj! — powtórzył Mariusz.
Natychmiast posłuchałem.
16
Znajdowałem się w najodleglejszym miejscu tarasu, kiedy wreszcie do rzęsiście oświetlonego salonu wszedł Mariusz. Moje żyły płonęły żarem, który zdawał się mieć swoje własne życie. Widziałem daleko dalej niż do majaczących w mrocznym świetle kształtów wysp. Słyszałem, jak dziób statku pruł fale wzdłuż odległego stąd wybrzeża jednej z wysp. Mogłem jedynie myśleć o tym, że jeśli Enkil zjawi się tu, aby mnie dopaść ponownie, będę mógł ratować się skokiem przez balustradę. Mógłbym skoczyć do morza i dopłynąć. Nadal jeszcze czułem uścisk jego dłoni na mojej głowie, a ciężar jego stopy na moich piersiach.
Stałem oparty o balustradę i drżałem na całym ciele. Na dłoniach miałem jeszcze krew od ran na twarzy, które zresztą zdążyły już całkowicie się zaleczyć.
— Przepraszam, przepraszam, że to zrobiłem — odezwałem się, jak tylko Mariusz wyszedł z salonu na taras. — Nie wiem, dlaczego tak postąpiłem. Nie powinienem był tego robić. Przepraszam, Mariuszu, przepraszam. Nigdy już nie postąpię wbrew twojej woli. Przysięgam!
Stał z założonymi rękoma i spoglądał na mnie groźnie.
— Lestat, co ci powiedziałem zeszłej nocy? — zapytał. — Jesteś najbardziej przeklętym stworzeniem!
— Mariuszu, wybacz mi. Proszę cię, wybacz mi. Nie przypuszczałem, że cokolwiek się wydarzy. Byłem pewny, że nic się nie stanie.
Gestem ręki dał mi znać, abym przestał mówić, a następnie skinął w kierunku skał. Przeskoczył balustradę pierwszy. Poszedłem za nim, zaskoczony łatwością, z jaką mi to przyszło, zbyt jednak jeszcze oszołomiony, aby zwracać większą uwagę na takie rzeczy. Jej obecność była jeszcze wokół mnie niby aromat, woń, tyle że ona nie miała żadnego zapachu poza zapachem kadzideł i kwiatów, które musiały wniknąć w jej białą skórę. Jak zadziwiająco delikatną zdawała się być pomimo całej swojej twardości i surowości.