Kiedy otworzyłem oczy, wiedziałem, że Mariusz czeka już na mnie. Wyszedłem ze swojego pokoju i zobaczyłem go stojącego przy pustym futerale na skrzypce, plecami do otwartego okna z widokiem na morze.
— Musisz już teraz iść, mój młodzieńcze — powiedział smutno. — Miałem nadzieję, że zostaniemy razem dłużej, ale to niemożliwe. Łódź już czeka, aby cię stąd zabrać.
— Czy dlatego, że to zrobiłem… — powiedziałem nieszczęśliwym głosem. — A więc zostaję wyrzucony.
— Poniszczył wszystko w kaplicy — dodał Mariusz.
Wyczułem, że próbuje mnie uspokoić. Objął mnie i drugą ręką podniósł mój kufer podróżny. Poszliśmy w kierunku drzwi.
— Chcę, żebyś odszedł teraz, ponieważ tylko twoje odejście go uspokoi. Chcę też, abyś zapamiętał nie jego złość, ale wszystko to, co ci tutaj opowiedziałem, i abyś był pewien, że spotkamy się jeszcze, jak to sobie powiedzieliśmy.
— Czy ty się go obawiasz, Mariuszu?
— Och, nie. Nie odchodź w takim przeświadczeniu. Miał już podobne wyskoki wcześniej, od czasu do czasu. On sam nie wie, co robi, naprawdę. Jestem o tym przekonany. Wie tylko, że ktoś wszedł pomiędzy niego a Akaszę. Potrzebuje tylko czasu, aby „dojść do siebie”.
Znowu to wyrażenie „dojść do siebie”.
— Akasza siedzi, jakby nigdy nawet nie poruszyła się, co? — zapytałem.
— Chcę, żebyś odjechał natychmiast, abyś go nie prowokował — odparł Mariusz, wyprowadzając mnie z pałacu i idąc ze mną w kierunku schodów prowadzących stromym zboczem na plażę. Nie przestawał mówić.
— Nasza zdolność przesuwania przedmiotów, zapalania ich, czynienia szkód siłą umysłu i woli dotyczy tylko naszego najbliższego otoczenia. Chcę więc, żebyś wyjechał stąd jeszcze dzisiaj i udał się w drogę do Ameryki. Szybciej wrócisz do mnie, kiedy on uspokoi się wreszcie i nie będzie o tym pamiętał. Ja nie zapomnę o niczym i będę czekał na ciebie.
Ujrzałem galerę zacumowaną w maleńkim porcie u podnóża klifu. Schody tam prowadzące wydawały się niemożliwe do pokonania, ale wcale tak nie było. Nie mogłem pogodzić się z tym, że muszę opuścić Mariusza i tę wyspę już teraz, zaraz.
— Nie musisz schodzić ze mną — powiedziałem, odbierając od niego kufer. Próbowałem, by mój głos nie zabrzmiał zbyt gorzko i nie był zbyt przygnębiony. W końcu to ja byłem winien wszystkiemu. — Wolałbym nie płakać na oczach innych. Zostaw mnie tutaj.
— Żałuję, że nie mamy już dla siebie choć kilku nocy — powiedział — po to, by rozważyć w spokoju to, co się tu wydarzyło. Moja miłość jednak pójdzie z tobą. Spróbuj też zapamiętać to, co ci mówiłem. Kiedy się ponownie spotkamy, będziemy mieli sobie wiele do powiedzenia.
Przerwał.
— Tak?
— Powiedz mi wreszcie, czy nie żałujesz, że w Kairze przyszedłem po ciebie, że zabrałem cię tutaj? — zapytał.
— Jakżeż mógłbym? — pytaniem odpowiedziałem na pytanie. — Żałuję tylko tego, że odchodzę. A jeśli nie będę mógł cię odnaleźć, a i ty nie będziesz mógł odnaleźć mnie?
— Kiedy nadejdzie właściwa pora, odnajdę cię — odparł. — I pamiętaj zawsze o jednym: masz w sobie moc, by wezwać mnie, tak jak raz to już zrobiłeś. Kiedy usłyszę wołanie, mogę pokonać olbrzymie odległości. Jeśli pora będzie właściwa — odpowiem ci. Tego możesz być pewien.
Kiwnął głową. Zbyt wiele chciałem jeszcze powiedzieć, ale nie powiedziałem już ani słowa. Objęliśmy się i pozostaliśmy w uścisku przez dłuższą chwilę. Wreszcie obróciłem się i powoli zacząłem schodzić. Wiedziałem, że zrozumie, dlaczego nie odwracam głowy.
17
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo pragnąłem „świata”, aż do chwili, gdy mój statek przepłynął ciemne wody zatoki St. Jean i skierował się ku Nowemu Orleanowi. Ujrzałem czarną, poszarpaną linię brzegową mokradeł wyraźnie odcinających się na tle świetlistego nieba.
To, że nikt z naszego gatunku nie zgłębiał nigdy tej dziczy, podniecało mnie i jednocześnie upokarzało.
Nim słońce wstało tego pierwszego poranka, zakochałem się w tej nizinnej i wilgotnej krainie, tak jak zakochałem się w suchym żarze Egiptu, a jak pokazał czasu — zakochałem się w niej bardziej niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. Zapachy soczystej zieleni i różnorodnych kwiatów były tu wyjątkowo silne. Wielka, szara rzeka, przepływająca przez żałośnie mały Place d’Armes z jego maleńką katedrą, przyćmiła jakiekolwiek inne przesławne rzeki, które do tej pory widziałem.
Nie zauważony i nie molestowany przez nikogo — przemierzałem uliczki tej kolonii z ich walącymi się domami, błotnistymi rynsztokami i chodnikami o wysokich brzegach. Brudni hiszpańscy żołnierze wałęsali się wokół więzienia. Gubiłem się w niebezpiecznych portowych knajpach, pełnych żądnych hazardu i burd, awanturujących się marynarzy oraz pięknych ciemnowłosych, karaibskich kobiet. Spacerowałem po okolicy, przyglądając się niemym błyskawicom rozdzierającym niebo i nasłuchując dudniącego grzmotu piorunów. Czułem jedwabiste ciepło letniego deszczu.
Niskie dachy małych chatek błyszczały w świetle księżyca. Światło muskało żelazne bramy wspaniałych hiszpańskich rezydencji. Połyskiwało za zasłonami z prawdziwej koronki, zawieszonymi za świeżo zmoczonymi deszczem szklanymi drzwiami. Przechadzałem się pośród prymitywnych parterowych domków, które ciągnęły się aż do wałów miejskich. Zaglądając przez okna, widziałem złocone meble i emaliowane drobiazgi — znak dobrobytu, bogactwa i cywilizacji, które w tym barbarzyńskim miejscu zdawały się być bezcenne, niezwykle wyszukane, a nawet smutne.
Od czasu do czasu w błocie uliczek obserwowałem i takie obrazki: prawdziwy francuski dżentelmen, w śnieżnobiałej peruce i wymyślnym surducie, obok niego żona w tiurniurze i czarny niewolnik przenoszący czyste trzewiki dla obu wysoko nad przepływającym błotem.
Wiedziałem, że przybyłem do najbardziej wysuniętej, zapomnianej placówki Dzikiego Ogrodu i że to właśnie był mój kraj. Właśnie tu, w Nowym Orleanie, pozostanę — jeśli tylko Nowy Orlean zdoła utrzymać się na mapie świata. Moje cierpienie powinno zostać złagodzone tu, w tym miejscu, a wszystko, czego pragnąłem, powinno dać mi więcej przyjemności, jeśli tylko wpadnie w moje ręce.
Pierwszej nocy w tym cuchnącym, małym raju modliłem się, by być, pomimo całej mojej tajemnej siły, kimś spowinowaconym z jakąkolwiek ludzką istotą. Być może nie byłem takim egzotycznym wyrzutkiem, za jakiego siebie miałem, pozostając tylko mrocznym powiększeniem każdej ludzkiej duszy.
Stare prawdy i odwieczna magia, rewolucja i wynalazczość — wszystko to sprzysięgło się, by odwrócić naszą uwagę od namiętności i pasji, które w ten lub inny sposób zawsze pokonują nas wszystkich. Zmęczeni w końcu tą złożonością — zaczynamy marzyć o dawnych czasach, kiedy siedzieliśmy na kolanach matki, a każdy pocałunek był doskonałym spełnieniem pragnienia i pożądania. Cóż innego nam pozostało, jak tylko sięgnąć ku objęciu, które musi zawierać w sobie zarówno niebo, jak i piekło: nasze przeznaczenie i nasz los.
EPILOG: WYWIAD Z WAMPIREM
1
Dotarliśmy więc do końca opowieści o wczesnej edukacji i przygodach wampira Lestata. Macie więc opis magii i tajemnicy Starego Świata, które zdecydowałem się przedstawić wam pomimo wszystkich zakazów i zaleceń.
Moja historia wcale jednak nie zakończyła się. Muszę też rozważyć, przynajmniej pobieżnie, bolesne wydarzenia, które doprowadziły mnie do podjęcia decyzji o zagrzebaniu się w ziemi w roku 1929.