Było to 140 lat po opuszczeniu przeze mnie wyspy Mariusza. Moje oczy nigdy go już nie ujrzały. Również losy Gabrieli pozostawały dla mnie całkowitą tajemnicą. Zniknęła tamtej nocy w Kairze i nigdy już nie usłyszałem o niej.
Był już wiek XX, kiedy przygotowałem grób dla siebie. Byłem sam, zmęczony. Moje ciało i dusza były ciężko ranne. Przeżyłem czas przeznaczony na „jeden żywot”, tak jak doradzał mi Mariusz. Nie mogę jednak winić Mariusza za sposób, w jaki je przeżyłem, i za potworne pomyłki, które sam popełniłem.
Czysta wola kształtowała moje doświadczenie bardziej niż jakakolwiek inna ludzka cecha. Mimo rad i przestróg — zawsze igrałem z tragedią i nieszczęściem. Spotykały mnie też i nagrody. Przez prawie siedemdziesiąt lat miałem przy sobie moich uczniów, dwa ledwo opierzone wampiry, Louisa i Klaudię, dwójkę najwspanialszych nieśmiertelnych, jacy kiedykolwiek spacerowali po tym świecie. Byłem z nimi w najlepszej komitywie.
Krótko po tym, jak zjawiłem się w naszej kolonii, zakochałem się śmiertelnie w Louisie, młodym ciemnowłosym plantatorze. Miał wyszukane maniery i wiele wdzięku w sposobie mówienia. W swym cynizmie i pędzie do samodestrukcji zdawał się być bliźniaczym odbiciem Nicolasa. Miał w sobie mroczną intensywność Nickiego, jego buntowniczość, jego cierpiętniczą zdolność do wiary oraz gotowość jej utraty, a wreszcie również zdolność i do rozpaczy.
Louis zdobył wpływ na mnie o wiele silniejszy niż kiedykolwiek Nicolas. Nawet w najgorszych chwilach Louis potrafił dotknąć mojej czułej nuty, urzekając i uwodząc mnie swoją układającą się przemiennie zależnością, swoim zakochaniem w każdym moim geście i w każdym moim słowie. Nawet jego naiwność podbijała moje serce, jego dziwna mieszczańska wiara, że Bóg nadal jest Bogiem, nawet jeśli odwrócił się do nas plecami, że potępienie i zbawienie ustanawiają granice tego małego i beznadziejnego świata.
Louis był cierpiętnikiem, kimś, kto kochał śmiertelnych nawet jeszcze bardziej niż ja. Czasami nawet zastanawiam się, czy nie wybrałem Louisa po to, by ukarać siebie za to, co stało się z Nickim, czy nie stworzyłem go po to, aby stał się moim sumieniem i wymierzał mi rok po roku pokutę, na którą, czułem to, zasługiwałem.
Kochałem go jednak szczerze. Z desperacji, aby go zatrzymać, związać bliżej ze sobą w najbardziej ryzykownych chwilach, popełniłem najbardziej egoistyczny wyczyn w całym moim życiu jako żywy trup. Było to przekleństwo, które stać się miało moją zgubą: stworzenie Louisa, a dla Louisa stworzenie Klaudii, oszałamiająco pięknego dziecka — wampira.
Jej ciało nie osiągnęło nawet sześciu lat, kiedy zabrałem ją. Chociaż i tak by umarła, gdybym tego nie zrobił (tak samo jak Louis umarłby, gdybym również i jego nie wziął) — było to wyzwanie rzucone bogom, za które zarówno Klaudia, jak i ja musieliśmy zapłacić.
To jednak jest historia, którą opowiedział Louis w Wywiadzie z wampirem. Pomimo wszystkich sprzeczności i straszliwych nieporozumień — właściwie oddaje ona atmosferę czasu, w którym Klaudia, Louis i ja zeszliśmy się razem i pozostawaliśmy razem przez ponad sześćdziesiąt pięć lat. W tym czasie byliśmy niezrównanymi przedstawicielami naszego gatunku, ubranymi w aksamit i jedwab myśliwymi przynoszącymi śmierć w szybko rozwijającym się mieście zwanym Nowy Orlean, które dawało nam schronienie w luksusie i dostarczało niezliczoną ilość ofiar.
I choć Louis nie wiedział tego, kiedy pisał swoją kronikę wydarzeń, w naszym świecie sześćdziesiąt pięć lat to fenomenalny czas na jakikolwiek związek.
Co do kłamstw, które wypowiedział, i błędów, które popełnił, no cóż, wybaczam mu ten wybryk nadmiernie bujnej wyobraźni, wybaczam mu gorycz i próżność, które nie były znów takie wielkie. Nie ujawniłem mu nawet połowy swej mocy i nie bez powodu, ponieważ już to, co wiedział, doprowadzało do tego, że kurczył się w poczuciu winy, samopotępieniu i pogardzie dla samego siebie.
Jego nadzwyczajne piękno i niewyczerpany czar były czymś, co dla niego samego pozostawało do końca nie rozpoznane. Kiedy czytelniku przeczytasz to zdanie z jego książki, że uczyniłem go wampirem, bowiem pragnąłem jego plantacji i rezydencji, w której mieszkał, możesz to raczej przypisać, jak przypuszczam, bardziej skromności niż głupocie.
Co do jego przekonania, że byłem chłopem, no cóż, to zrozumiałe. Jakby nie było, był bystrym obserwatorem i pełnym zahamowań synem klasy średniej, aspirującym, jak wszyscy kolonialni plantatorzy, do tego, by stać się prawdziwym arystokratą, choć w całym swym życiu nikogo z tej sfery nawet nie widział. Ja zaś pochodziłem z pradawnego rodu panów feudalnych, którzy przy jedzeniu oblizywali palce i rzucali kości przez ramię, by nakarmić nimi psy.
Kiedy Louis mówi, że bawiłem się niewinnymi ofiarami, zaprzyjaźniając się najpierw z nimi, a potem bezlitośnie je zabijając — skąd mógł wiedzieć, że mój wybór niemal wyłącznie dokonywany był pośród hazardzistów, złodziei i morderców i że byłem wierny mojemu nigdy nie wypowiedzianemu ślubowaniu zabijania tylko złoczyńców? Młody Freniere, na przykład, plantator, którego Louis w swoim tekście w beznadziejny sposób uromantycznia, był w rzeczywistości zabójcą i oszustem, zdecydowanym zaprzepaścić plantację należącą do rodziny z powodu karcianych długów. Ladacznice, które kiedyś posłużyły mi za ucztę na oczach Louisa, wbrew temu, co uważał, nie raz oszałamiały marynarzy alkoholem i narkotykami po to, by następnie ograbić ich do szczętu. Wielu z nich nigdy już nie ujrzano wśród żywych.
Wszystkie te drobiazgi nie mają jednak większego znaczenia. Opowiedział te zdarzenia tak, jak je wtedy rozumiał.
Tak naprawdę Louis zawsze był sumą wszystkich swych wad, najbardziej czarującym ludzkim diabłem, jakiego kiedykolwiek miałem okazję poznać. Nawet Mariusz nie mógłby sobie wyobrazić tak współczującej, litościwej i kontemplacyjnej natury. Zawsze był dżentelmenem. Uczył na przykład Klaudię właściwego użycia srebrnej zastawy przy stole, choć ona, niech będzie błogosławione jej maleńkie czarne serduszko, nigdy nie odczuwała najmniejszej potrzeby dotknięcia przy jedzeniu noża czy widelca.
Jego ślepota co do motywów postępowania czy cierpienia innych była w takiej samej mierze częścią jego uroku, jak rozwichrzone, czarne włosy czy wiecznie zatroskany wyraz jego zielonych oczu.
Dlaczego miałbym sobie zawracać głowę opowiadaniem o tych chwilach, kiedy przychodził do mnie ze swoim nędznym, wstrętnym niepokojem, błagając, abym nigdy go nie opuszczał, czy o tych czasach, kiedy razem spacerowaliśmy i rozmawialiśmy, gdy odgrywaliśmy sztuki Szekspira przed Klaudią, aby ją rozbawić, czy ramię w ramię udawaliśmy się już to na łowy do portowych knajp, już to, aby przetańczyć noc z ciemnoskórymi pięknościami na sławnych balach mieszańców.
Czytajcie sami pomiędzy wierszami.
Zdradziłem go, kiedy go stworzyłem — to ważna, znacząca rzecz. Zdradziłem też Klaudię. Wybaczam mu też wszystkie nonsensy, które wypisywał, ponieważ opowiedział prawdę o niesamowitym zadowoleniu, jakie dzieliliśmy — on, Klaudia i ja — w ciągu tych długich dziewiętnastowiecznych dziesięcioleci, kiedy bladły już prawie kolory ancien regime’u a prześliczne dźwięki muzyki Mozarta i Haydna ustępowały miejsca bombastyczności Beethovena, który chwilami mógł brzmieć w mojej wyobraźni nazbyt nieziemsko, jak szczęk Dzwonów Piekieł.
Miałem to, czego chciałem, co zawsze chciałem mieć. Miałem i c h. Mogłem nawet chwilami całkowicie zapomnieć o Gabrieli i o Nickim, zapomnieć nawet o Mariuszu i spojrzeniu Akaszy, o lodowatym dotyku jej dłoni czy cieple jej krwi.