Zawsze chciałem mieć wiele. Co tłumaczyło tak długie trwanie życia, które opisano w Wywiadzie z wampirem? Dlaczego przetrwaliśmy razem tak długo?
Przez całe dziewiętnaste stulecie naszej ery wampiry były „odkrywane” przez świat literacki Europy. Lord Ruthven i doktor Polidori ustąpili miejsca Sir Francisowi Varneyowi w groszowych publikacjach horrorów, a później przyszedł czas na wspaniałą i zmysłową księżnę Carmillę Karstein, Sheridana Le Fanu, a wreszcie wielką małpę wampirów, dzikiego transylwańskiego księcia Drakullę, który wierzył, że może przemienić się w nietoperza albo zdematerializować, kiedy tylko zechce, i który spełzał w dół murów swego zamku w sposób identyczny jak jaszczurka, jak się zdawało — dla samej zabawy. Wszystkie z tych postaci i wiele innych im podobnych karmiły nienasycony apetyt na „gotyckie” — niesamowite i fantastyczne opowieści.
Byliśmy esencją tego dziewiętnastowiecznego wyobrażenia — arystokratycznie stojący na uboczu, niezawodnie eleganccy, niezmiennie bezlitośni, nie odstępujący od swego zadania. Być może trafiliśmy na doskonałą chwilę w historii, doskonałą równowagę pomiędzy tym, co potworne, a tym, co ludzkie, na czas, kiedy „romanse wampiryczne” poczęte w mojej wyobraźni pośród kolorowych brokatów ancien regime’u powinny znaleźć swoje największe uwydatnienie w furkającej na wietrze czarnej fałdzistej pelerynie, czarnym cylindrze i dziewczęcych błyszczących lokach, rozsypujących się z fioletowych wstążek na bufiaste rękawy jej lekko przezroczystej sukni.
Cóż jednak zrobiłem Klaudii? I kiedy miałem za to zapłacić? Jak długo była zadowolona z pozostawania tajemnicą, która wiązała razem Louisa i mnie tak mocno? Jak długo była zadowolona z tego, że była muzą naszych godzin spędzonych w świetle księżyca, jedynym obiektem oddania wspólnym dla nas obu?
Czy nie można było uniknąć tego, że ona, która nigdy nie osiągnęła kształtu i formy dorosłej kobiety, zwróciła się przeciwko swemu demonicznemu ojcu, skazującemu ją na ciało maleńkiej laleczki z porcelany?
Powinienem był posłuchać ostrzeżenia Mariusza. Powinienem był powstrzymać się choćby na chwilę, aby się zastanowić, gdy stałem na skraju tego wspaniałego i odurzającego eksperymentu, i uczynić wampirem raczej kogoś z „tych maluczkich, najmniejszych”. Powinienem był wziąć głęboki oddech.
Wiecie, to było jak gra na skrzypcach dla Akaszy. Chciałem to zrobić. Chciałem zobaczyć, co się potem wydarzy, to jest chcę powiedzieć — co stanie się z taką piękną dziewczyną jak ona!
Och, Lestat, zasługujesz na wszystko, co ci się przytrafiło. Lepiej żebyś nie umierał. Prawdę mówiąc, mógłbyś pójść prosto do piekła. Dlaczego jednak z czysto egoistycznych pobudek nie posłuchałem choćby niektórych rad, które mi ofiarowano? Dlaczego niczego się nie nauczyłem od Gabrieli, Armanda i Mariusza? Nigdy nie słuchałem nikogo.
Nie mogę też teraz powiedzieć, że żałuję tego eksperymentu z Klaudią, że wolałbym, abym nigdy jej nie widział ani nie trzymał w objęciach, nie szeptał tajemnic do jej uszka, nie słyszał jej śmiechu odbijającego się o ściany w mrocznych, oświetlonych tylko lampami gazowymi pokojach tego za bardzo chyba ludzkiego domu, w którym poruszaliśmy się pośród lakierowanych mebli i ciemnych obrazów olejnych czy miedzianych doniczek, tak jak robiliby to ludzie śmiertelni. Klaudia była moim dzieckiem mroku, moją miłością, złem mego zła. Klaudia złamała moje serce.
I tak oto pewnej gorącej, parnej nocy wiosną roku 1860 powstała przeciwko mnie, aby wyrównać rachunki. Zwabiła mnie, wpuściła w pułapkę i zatopiła nieskończoną ilość razy nóż w moim odurzonym i zatrutym ciele, dopóki prawie ostatnia kropla mojej krwi nie wypłynęła z moich ran, kiedy to, w ciągu ostatnich kilku cennych sekund, rany mogły się jeszcze wyleczyć. Nie winię jej. Sam prawdopodobnie też mógłbym tak postąpić. Tych delirycznych chwil nigdy chyba nie zapomnę, nigdy nie złożę w odległe pokłady mojej pamięci. Jej przebiegłość i determinacja powaliły mnie w równym stopniu co ostrze rozpruwające moje gardło i przecinające moje serce.
Będę myślał o tych chwilach co noc do końca mojego życia i o tej otchłani, co rozwarła się pode mną, skoku w straszliwą ludzką śmierć, która stała się prawie moja. Klaudia sprawiła, że stało się to realne.
Gdy krew sączyła się ze mnie, odbierając mi siły, a nawet zdolność myślenia i słyszenia, a wreszcie i poruszania się — myśli wracały w przeszłość, aż poza moją egzystencją, ku początkowi życia w potępionej rodzinie wampirów, aż do świętych gajów w mitycznych krajach, gdzie stary dionizyjski bóg lasów zwijał się z bólu, kiedy jego ciało rwane było na strzępy, a krew broczyła obficie. Jeśli w tym nie było jakiegoś znaczenia, to przynajmniej była zbieżność z zapierającym dech, oszałamiającym powtórzeniem tego samego odwiecznego motywu.
I bóg umiera. I bóg powstaje na nowo. Tym razem jednak nikt nie zostaje zbawiony.
Z krwią Akaszy, jak powiedział Mariusz, przetrwam katastrofy, które zniszczyły bezpowrotnie innych naszego gatunku.
Porzucony na bagnisku w ciemności, poczułem, że pragnienie określa moje proporcje, popycha do przodu. Poczułem, że moje szczęki rozchylają się w cuchnącej wodzie, a zęby szukają czegokolwiek z płynącą w żyłach gorącą krwią, co z powrotem postawiłoby mnie na nogi.
Trzy noce później znowu zostałem pobity i moje dzieci pozostawiły mnie na dobre w płonącym piekle naszego domu. Wtedy to krew starszych — Magnusa, Mariusza i Akaszy — podtrzymała moje życie, gdy tylko wygrzebałem się jakoś z płomieni.
Jednak bez świeżego dopływu leczącej rany krwi starszych byłem już tylko na łasce czasu, który w końcu miał uleczyć moje rany.
Louis nie mógł opisać w swojej historii wydarzeń, które nastąpiły później. Oto latami całymi polowałem na skraju ludzkiego stada, odrażający i kaleki potwór, który mógł już tylko atakować albo bardzo młodych, albo niedołężnych. Żyjąc w ciągłym niebezpieczeństwie, stałem się zupełną antytezą romantycznego demona. Powodowałem przerażenie, a nie zachwyt, przypominając swoją postacią raczej zjawy z Les Innocents w brudnych i cuchnących szmatach.
Ból od zadanych ran oddziaływał zarówno na mojego ducha, jak i na ciało, paraliżował zdolność myślenia. To, co widziałem w lustrze za każdym razem, kiedy ośmieliłem się spojrzeć w swoje odbicie, spalało moją duszę.
Ani razu nie wzywałem w tym czasie Mariusza, nie próbowałem połączyć się z nim, pokonać odległości, jaka nas dzieliła. Nie mogłem błagać o jego przynoszącą życie i leczącą rany krew. Lepiej cierpieć czyściec przez stulecia niż potępienie, które mogło mnie spotkać z jego strony. Lepiej cierpieć najgorszą samotność, najgorszy ból, niż odkryć, że wie o wszystkim, co zrobiłem i dawno już odwrócił się do mnie plecami.
Co do Gabrieli, która chyba wybaczyłaby mi wszystko, i której krew była dość silna, by przyspieszyć moją rekonwalescencję — nie wiedziałem nawet, w którą stronę zwrócić się, by ją odnaleźć.
Kiedy wreszcie doszedłem jako tako do siebie, aby przedsiębrać długą podróż do Europy, zwróciłem się do innej osoby, do której mogłem się zwrócić — do Armanda. Mieszkał nadal na ziemi, którą mu darowałem, w tej samej wieży, gdzie Magnus uczynił mnie wampirem. Dalej kierował wspaniale rozwijającą się wspólnotą z Teatru Wampirów na Boulevard de Temple, który zresztą nadal należał do mnie.
Gdy otworzył drzwi na moje pukanie — doznałem szoku. Wyglądał jak młodzieniec prosto z powieści Dickensa. Był w uroczystym i nienagannie skrojonym, czarnym surducie, wszystkie jego renesansowe loki zniknęły równo przycięte. Jego wiecznie młoda twarz naznaczona była niewinnością Dawida Copperfielda i dumą Steerfortha — wszystkim, tylko nie prawdziwą naturą tkwiącą w jego ludzkiej powłoce. Gdy poznał mnie, przez jedną chwilę zapłonęło w nim jasne światło. Wreszcie wolno przeniósł wzrok z całej postaci na rany, które pokrywały moją twarz i ręce. Powiedział cicho, prawie współczująco: