Выбрать главу

Pewnej nocy zmusiłem się do dłuższego spaceru cichymi uliczkami miasta, aż dotarłem do podrzędnego teatrzyku zwanego „Szczęśliwa Godzina”, położonego w pobliżu slamsów od strony wody. Chciałem obejrzeć nowe nieme filmy, które tam pokazywano. Byłem owinięty w szeroki płaszcz, a szalik zakrywał moją wybiedzoną twarz. Na dłoniach miałem rękawiczki, aby ukryć ich przypominający raczej szkielet kształt. Widok nieba w dziennym świetle nawet na tym niedoskonałym filmie przeraził mnie. Ponure odcienie ciemności i bieli były w sam raz na ten pozbawiony kolorów nowy wiek.

Nie myślałem o innych nieśmiertelnych. A przecież od czasu do czasu w okolicy pojawiał się jakiś osierocony, młody wampir. Potykał się o moje legowisko, mówiąc, że przybywa z daleka w poszukiwaniu legendarnego Lestata. Błagał o przekazanie tajemnic i mocy.

Te spotkania z intruzami były okropne.

Nawet brzmienie głosu wampira druzgotało moje nerwy, zaganiało mnie w najdalsze kąty mojego domu. Bez względu na to, jak wielki powodowało to ból, zawsze przeglądałem umysły przybyszów w poszukiwaniu śladu Gabrieli. Nigdy nie odnalazłem żadnego. Wtedy już nie pozostawało mi nic innego, jak tylko ignorować biedne ludzkie ofiary, które diabelski gość przynosił w złudnej nadziei przywrócenia mnie życiu.

Te spotkania i tak wkrótce się skończyły. Przestraszeni, rozzłoszczeni, wykrzykujący przekleństwa intruzi oddalali się, pozostawiając mnie w błogosławionym spokoju.

Zapadałem w odrętwienie coraz bardziej, leżąc bez ruchu w ciemności. Prawie już nie czytałem, a jeśli czasem przychodziła mi ochota na lekturę, sięgałem po czasopismo „Czarna Maska”. Czytałem historie o odrażających, szpetnych i nihilistycznych ludziach wieku XX — ubranych na szaro bandytach, rabusiach banków i detektywach. Próbowałem coś z tego zapamiętać, ale byłem bardzo słaby i zmęczony.

Kiedyś, któregoś wieczoru zjawił się Armand.

Początkowo myślałem, że to przywidzenie. Stał bez ruchu w zrujnowanym saloniku, wyglądając młodziej niż kiedykolwiek ze swoimi krótko, na dwudziestowieczną modłę, przystrzyżonymi włosami i w ciemnym garniturze.

To musiało być złudzenie, ta postać wchodząca do salonu i spoglądająca na mnie, gdy leżałem na wznak na podłodze przy potłuczonych szklanych drzwiach prowadzących na werandę i czytałem przy świetle księżyca kryminały z Samem Spade’em. Z wyjątkiem może jednej rzeczy. Gdybym chciał przyśnić sobie jakiegoś zmyślonego gościa, nie byłby to na pewno Armand.

Zerknąłem na niego i przeszedł przeze mnie jakiś ledwo sprecyzowany dreszcz wstydu, że byłem tak brzydki, iż pozostał ze mnie już tylko szkielet z wytrzeszczonymi, wyłupiastymi oczyma. Po chwili jednak wróciłem do lektury o Sokole Maltańskim i poruszałem wargami, aby wypowiedzieć kwestie, które wypowiadał Sam Spade.

Kiedy ponownie spojrzałem do góry, Armand stał nadal. Być może była to ta sama noc, być może już następna, nie jestem pewien. Mówił o Louisie. Był tutaj od jakiegoś czasu. Zdałem sobie jednocześnie sprawę, że okłamał mnie wtedy, w Paryżu. Louis był przez wszystkie te lata z Armandem i szukał mnie. Był już w starszej części miasta i szukał mnie w okolicach domu, który długo zamieszkiwaliśmy razem. Wreszcie dotarł tu i widział mnie przez okno.

Próbowałem to sobie wyobrazić. Louis żywy, Louis tutaj, tak blisko, a ja o tym nawet nie wiedziałem.

Chyba się roześmiałem. Nie mogłem sobie tego uzmysłowić, że Louis wcale nie został spalony. Było to jednak cudowne, że żył nadal, że nadal istniała ta przystojna twarz, ten jego wzruszający wyraz twarzy i łagodny, lekko błagalny głos. Mój piękny Louis wśród żywych, zamiast wśród umarłych i tych, którzy odeszli, jak Klaudia czy Nicki.

Być może jednak był martwy. Dlaczego miałbym wierzyć Armandowi? Zacząłem znowu czytać w świetle księżyca, żałując, że ogród na zewnątrz za bardzo wyrósł. Powiedziałem mu, aby wyszedł tam i przyciął trochę winorośla, był bowiem silny. Powoje i winorośla zwisały z ganków na górze i zasłaniały światło. W dodatku były jeszcze te stare czarne dęby, które już tu rosły, kiedy wokoło rozpościerały się tylko moczary i bagniska.

Nie jestem pewien, czy rzeczywiście zasugerowałem to Armandowi.

Ledwo też pamiętam, że Armand wtedy dał mi do zrozumienia, że Louis opuszcza go i że on, Armand, nie chce już żyć dalej. Dla mnie brzmiało to głucho i oschle. Stojąc tam, zbierał w sobie światło księżyca. Jego głos nadal posiadał swój dawny rezonans, choć wyraźnie wyczuwało się w nim ból.

Biedny Armandzie! I to ty powiedziałeś mi, że Louis nie żyje. Idź i wykop sobie miejsce dla siebie pod cmentarzem Lafayette. To blisko stąd, w górę ulicy.

Żadnych wypowiedzianych słów. Żadnego słyszalnego śmiechu, tylko ukryte zadowolenie, satysfakcja i śmiech we mnie. Pamiętam wyraźny obraz załamanego Armanda na środku brudnego, pustego pokoju, spoglądającego na ściany pełne książek. Deszcz przedostawał się przez nieszczelny dach i czynił z książek kloce papierowej masy. Uświadomiłem to sobie wyraźnie, kiedy ujrzałem Armanda na tle bibliotecznych zbiorów. Wiedziałem też, że wszystkie pokoje w tym domu były wypełnione książkami w takim samym stanie. Nie pomyślałem o tym aż do tej chwili, kiedy Armand zaczął się im przyglądać. Nie byłem w pozostałych pokojach od wielu lat.

Wydaje mi się, że od tamtego wydarzenia przychodził jeszcze kilka razy. Nie widziałem go, ale słyszałem, jak poruszał się po ogrodzie na zewnątrz, poszukując mnie swymi myślami jak promieniem światła.

Louis odszedł gdzieś na zachód.

Pewnego razu, kiedy leżałem na jakimś gruzie w piwnicy budynku, Armand zjawił się znowu, podszedł do kraty okna i zerknął na mnie. Nie dostrzegłem go. Syknął na mnie i nazwał mnie szczurołapem.

— Postradałeś zmysły — ty, który wiedziałeś wszystko, ty, który szydziłeś z nas wszystkich! Jesteś szalony i żywisz się szczurami. Wiesz, we Francji, w dawnych czasach nazywano ludzi twego pokroju, wiejskich panków, łapaczami zajęcy, ponieważ polowaliście na zające, aby nie zginąć z głodu. A teraz kim znowu jesteś w tym domu, zjawo w podartych szmatach? Szczurołapem! Postradałeś zmysły, jak ci najstarsi, którzy przestali mówić rozumnie i bełkoczą coś na wietrze! Polujesz na szczury, bo po to się urodziłeś.

Zacząłem się śmiać i nie mogłem przestać. Przypomniałem sobie wilki i śmiałem się.

— Zawsze mnie rozśmieszałeś — powiedziałem mu. — Śmiałbym się z ciebie i tam, pod cmentarzem w Paryżu, gdyby nie to, że nie byłoby to zbyt uprzejme. Nawet było śmieszne i to, kiedy przekląłeś mnie i obwiniłeś za wszystkie te historie o nas. Gdyby nie to, że nieoczekiwanie zrzuciłeś mnie z tej wieży, roześmiałbym się. Zawsze mnie rozśmieszałeś.

Ta nienawiść między nami była rozkoszna, tak mi się zdawało. Od dawna już nie doznawałem takiego podniecenia i ekscytacji. Trzymać go tam na zewnątrz i wyśmiewać, okazywać mu swoją pogardę.

Nagle jednak scena wokół mnie zaczęła się zmieniać. Nie leżałem już na kupie gruzu. Przechodziłem przez dom. Nie byłem już w brudnych łachmanach, które okrywały mnie przez lata, lecz w doskonale skrojonym, czarnym fraku i podbitej atłasem pelerynie. A dom, cóż, dom był piękny, a wszystkie książki stały na właściwym miejscu. Parkietowa podłoga błyszczała w świetle kandelabrów, a z zewnątrz dochodziła muzyka, dźwięki walca wiedeńskiego, bogata harmonia skrzypiec. Z każdym krokiem odczuwałem przypływ siły i lekkości, cudownej lekkości. Mógłbym wyfrunąć z domu w ciemność z rozpostartą peleryną. Wznosiłem się w ciemności, aż znaleźliśmy się z Armandem na wysokim dachu. On promieniał w tym samym staroświeckim ubraniu jak kiedyś. Spoglądaliśmy ponad gęstwę ciemnych szczytów drzew, w których świstał wiatr, na srebrny zakręt rzeki w oddali i nisko zawieszone niebo, na którym płonęły gwiazdy, przebijając się przez szare chmury.