Выбрать главу

Załkałem na widok tego wszystkiego pod wpływem uczucia, jakie mnie ogarnęło, gdy poczułem na mojej twarzy wilgotny wiatr. Armand stał obok mnie i otaczał mnie swoim ramieniem. Mówił o wybaczaniu i smutku, o mądrości i rzeczach, które poznaje się poprzez ból.

— Kocham cię, mój mroczny bracie — wyszeptał.

Słowa te rozeszły się we mnie jak krew w żyłach.

— To nie o zemstę mi chodziło — wyszeptał. Twarz miał zatroskaną, serce złamane. Mówił dalej: — Ty przyszedłeś po to, aby uleczyć rany, a nie chciałeś mnie! Wiek cały czekałem, a ty nie chciałeś!

A ja cały czas wiedziałem, że mój powrót do życia był iluzją; nadal oczywiście byłem takim samym szkieletem w łachmanach jak przedtem, a dom nadal był w ruinie. W nadzwyczajnym stworzeniu, które mnie trzymało, była siła mogąca zwrócić mi to niebo i ten wiatr.

— Kochaj mnie, a ta krew będzie twoją — powiedział. — Ta krew, której nigdy nikomu nie ofiarowałem. Poczułem jego usta wtulające się w moją twarz.

— Nie potrafię cię zwodzić — odpowiedziałem. — Nie mogę cię kochać. Kimże jesteś dla mnie, abym miał cię kochać? Martwą rzeczą, która pragnie mocy i namiętności innych? Ucieleśnieniem samego pragnienia krwi?

W przypływie nieobliczalnej siły to ja uderzyłem go pierwszy i strąciłem z dachu do przepaści. Był absolutnie pozbawiony ciężaru, jego kształt rozmywał się w szarej nocy. Kto jednak z nas został pokonany? Kto spadał w dół przez miękkie korony drzew na ziemię, do której należał? Z powrotem do łachmanów i brudu pod starym domem. Kto w końcu leżał na kupie gruzu z rękoma i twarzą przyciśniętymi do zimnej ziemi?

Pamięć czasami zawodzi. Być może wyobraziłem sobie tylko to wszystko, jego ostatnie zaproszenie i mój późniejszy strach. Płacz i łkanie. Wiem jedynie, że w miarę miesięcy znów pojawił się w pobliżu mojej siedziby. Słyszałem go od czasu do czasu przechodzącego uliczkami w okolicach starego Garden District. Chciałem go nawet zawołać, powiedzieć, że nie wyznałem mu prawdy, że naprawdę kocham go. Rzeczywiście kochałem.

Nadszedł mój czas pogodzenia się ze wszystkim. Nadszedł mój czas głodowania i zejścia pod ziemię i być może wreszcie czas snów i marzeń boga. Jakże mogłem opowiedzieć Armandowi o snach boga?

Nie było już świec i nie pozostało ani trochę oleju do lamp. Gdzieś jeszcze ukryta była skrzynia pełna pieniędzy, kosztowności i listów do prawników i bankierów, którzy kontynuowali zarządzanie moim majątkiem.

Dlaczego więc nie zejść pod ziemię, wiedząc, że nie nastąpi żadna zmiana w tym starym mieście z rozsypującymi się reliktami minionych wieków. Wszystko będzie się po prostu toczyło dalej i niezmiennie.

Przy świetle gwiazd czytałem dalej historię Sama Spade’a i Sokoła Maltańskiego. Zerknąłem na datę czasopisma, które zamieszczało kolejne odcinki przygód detektywa — 1929. „To chyba niemożliwe” — pomyślałem. Tej nocy wypiłem dużo krwi ze schwytanych szczurów, aby mieć dość siły zakopać się tym razem naprawdę głęboko.

Trzymała mnie ziemia. Podziemne żyjątka prześlizgiwały się przez jej grube i wilgotne bryły, ocierając się o moją wysuszoną skórę. Pomyślałem, że jeśli kiedykolwiek jeszcze powstanę z ziemi, jeśli kiedykolwiek zobaczę jeszcze choć skrawek nocnego rozgwieżdżonego nieba, nigdy już nie będę robił okropnych i strasznych rzeczy. Nigdy nie będę zabijał niewinnych. Nawet wtedy kiedy polowałem na słabych, wybierałem umierających i tych bez szans. Przysięgam, że tak było. I nigdy, nigdy już nie wykorzystam Mrocznej Zamiany. Po prostu będę… wiesz, nieprzerwaną świadomością bez żadnego celu.

Pragnienie i ból jasny jak światło. Ujrzałem Mariusza. Ujrzałem go jak żywego. Pomyślałem nawet: „To nie może być sen”. Moje serce rozszerzyło się boleśnie. Jakżeż wspaniale wyglądał. Miał na sobie gładki, współczesny garnitur, choć wykonany był z czerwonego aksamitu, a jego jasne włosy przycięte były krótko i zaczesane do tyłu. Miał w sobie dostojność, ten współczesny Mariusz, właściwą sobie wesołość i żwawość, które jego dawny kostium najwidoczniej ukrywał. W dodatku robił nadzwyczajne rzeczy. Przed sobą miał czarny aparat filmowy umocowany na trójnogu. Kręcił prawą ręką korbą kamery i wykonywał zdjęcia śmiertelnych w studiu pełnym rozżarzonego światła. Moje serce rosło na ten widok, wobec sposobu, w jaki zwracał się do owych śmiertelnych istot, przykazując im, jak mają się wzajemnie trzymać, tańczyć, poruszać się. Za nimi malowane tło. Na zewnątrz, za oknami, wysokie ceglane budynki i hałas autobusów i samochodów dobiegających z ulicy.

Nie, to nie jest sen — mówiłem sobie. To dzieje się naprawdę. On tam jest. Gdybym tylko mógł spróbować dojrzeć miasto za tymi oknami, gdybym wiedział, gdzie on teraz jest. Gdybym tylko mógł usłyszeć język, jakim rozmawia z młodymi aktorami. „Mariusz!” — krzyknąłem, ale ziemia wokół mnie pochłonęła dźwięk.

Sceneria zmieniła się.

Mariusz zjeżdżał w olbrzymiej klatce windy do piwnicy. Metalowe drzwi skrzypiały i pobrzękiwały. Wszedł do obszernego sanktuarium Tych Których Trzeba Ukrywać, ale jakże odmiennego od tego, które znałem. Żadnych egipskich malowideł, zapachu kwiatów, błysku złota.

Wysokie ściany pokryte były pstrokatymi kolorami impresjonistów, tworząc niezliczone mnóstwo fragmentów wibrującego świata dwudziestowiecznego. Samoloty przelatywały nad oświetlonymi słońcem miastami, wieże wznosiły się za łukami stalowych mostów, statki z żelaza pruły wodę srebrnych mórz. Te ściany oddawały wszechświat, otaczając nieruchome postacie Akaszy i Enkila.

Mariusz kręcił się po kaplicy. Mijał ciemne, splecione ze sobą rzeźby, automaty telefoniczne, maszyny do pisania ustawione na drewnianych stoliczkach. Nastawił przed Tymi Których Trzeba Ukrywać wielki i wspaniały patefon — gramofon. Delikatnie położył maleńką igłę na obracającą się płytę, z metalowego rogu popłynęły piskliwe i zgrzytliwe dźwięki.

Zaśmiałem się, widząc to, ten słodki wynalazek, postawiony przed nimi niczym podarunek. Czyż dźwięk walca nie był jak woń kadzideł w powietrzu?

Mariusz nie skończył jeszcze swoich czynności. Na jednej ze ścian rozpostarł biały ekran. Teraz oto, z wysokiej platformy za siedzącym bogiem i boginią, uruchomił projektor i po chwili na białym ekranie pojawiły się ruchome obrazy śmiertelnych. Ci Których Trzeba Ukrywać wpatrywali się niemi w migające obrazy. Wyglądali jak posągi w muzeum, światło elektryczne błyszczało na ich białej skórze.

A potem wydarzyła się rzecz najcudowniejsza. Podskakujące małe figurki na ekranie zaczęły mówić. Ich głosy wzbijały się ponad muzykę dobywającą się z gramofonu.

Gdy się tak im przyglądałem, zastygłem w podnieceniu i ekscytacji, zastygłem w radości, jaką sprawiało mi samo oglądanie. Nagle opanował mnie olbrzymi smutek, wielka, obezwładniająca świadomość, że to, co oglądałem, było tylko snem. Prawda bowiem była taka, że te małe figurki na ekranie z całą pewnością nie mogły mówić.

Sala i wszystkie jej małe cuda rozmyły się, zniknęły w ciemności.

Ach, straszliwa niedoskonałość, straszliwa ułuda, że wszystko to sobie wymyśliłem. I to z kawałków i fragmentów świata rzeczywistego — filmu niemego, który sam widziałem w małym teatrzyku zwanym „Szczęśliwa Godzina”, z gramofonów, których muzyka dochodziła mnie zewsząd tutaj w ciemności, z setek domów wokoło.

A walc wiedeński? Aha, zaczerpnąłem go z oczarowania, którym chciał mnie obezwładnić Armand. Zbyt bolesne, aby myśleć o tym. Dlaczego nie byłem troszkę sprytniejszy w oszukiwaniu samego siebie i nie zostawiłem tego filmu niemym, takim, jakim być powinien, bo wtedy dalej mógłbym wierzyć, że to wszystko jest prawdziwym obrazem.