Выбрать главу

Tak. Wszystko to wracało. A jeśli gniew Mariusza nadchodził wraz z tym — zasługiwałem nań, prawda?

San Francisco oczarowało mnie, w jakiś sposób poddało sobie. Nie było trudno wyobrazić sobie Louisa w tym miejscu. Prawie weneckie w charakterze, majestatyczne, kolorowe dwory i kamienice, przylepione do siebie nad wąskimi i ciemnymi uliczkami. Światełka rozsiane na wzgórzu i w dolinie ze swym nieodpartym wdziękiem i surowa, wspaniała dzikość drapaczy chmur w centrum, wystrzeliwujących w górę jak baśniowy las z oceanu porannej mgiełki.

Każdej nocy, gdy wracałem do Carmen Valley, zabierałem ze sobą worki poczty od fanów, przesyłanych do Monterey z Nowego Orleanu. Przeglądałem ją, szukając stylu pisma wampira: liter wypisywanych nieco zbyt ciężko, stylu nieco staromodnego — być może bardziej bezczelnie objawionego nadludzkiego talentu w liście napisanym odręcznie, którego widok przywodził na myśl pismo gotyckie. W przesyłanych mi listach nie było jednak żadnej poczty od wampirów.

„Drogi Lestat, moja przyjaciółka Sheryl i ja kochamy cię, a nie możemy dostać biletów na twój koncert w San Francisco, chociaż stałyśmy w kolejce przez 6 godzin. Proszę, wyślij nam 2 bilety. Będziemy twoimi ofiarami. Możesz pić naszą krew”.

Trzecia nad ranem w przededniu koncertu w San Francisco. Chłodny, zielony raj Carmel Valley pogrążony był we śnie. Drzemałem na olbrzymiej kozetce przed szklaną ścianą, za którą widać już było tylko góry. Marzyłem i śniłem, to budząc się, to znów pogrążając we śnie o Mariuszu. W moim śnie Mariusz mówił.

„Dlaczego ryzykujesz moją zemstę?”

Odpowiedziałem: „Odwróciłeś się do mnie plecami.”

„To nie jest wystarczająca przyczyna” — odpowiadał. — „Działasz pod wpływem impulsu, chcesz wysadzić wszystko w powietrze”.

„Chcę wpływać na rzeczy, sprawić, żeby coś się zaczęło dziać!” — odpowiadałem.

Krzyknąłem we śnie i poczułem nagle obecność domu w Carmel Valley wokół siebie. To tylko sen, lekki, ludzki sen. A jednak było jeszcze coś, coś innego… nagła „transmisja”, jak zabłąkana fala radiowa na złej częstotliwości, jak głos mówiący: Niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo wisi nad nami wszystkimi. Przez jeden ułamek sekundy przed oczyma obraz śniegu i lodu. Odgłosy wyjącego wiatru. Coś roztrzaskanego na kamiennej posadzce, potłuczone szkło. Lestat! Niebezpieczeństwo! Obudziłem się.

Nie leżałem już na kozetce. Stałem i spoglądałem w kierunku ściany ze szkła. Nic nie słyszałem ani nie widziałem poza wyłaniającym się z mroku zarysem wzgórza, czarnym kształtem helikoptera na betonowym lodowisku jak gigantyczna mucha.

Słuchałem całym jestestwem. Słuchałem tak mocno, że na skórze pojawił się pot. A jednak nie było już „transmisji”. Żadnych obrazów. I wtedy poczułem świadomość jakiejś obcej osoby na zewnątrz w ciemności, usłyszałem ledwo dosłyszalne odgłosy. Ktoś przechodził tamtędy w ciszy. Nie wyczułem jednak zapachu człowieka.

Tam był jeden z nich. Przedarł się przez moją tajemnicę i zbliżył się tu, nadchodząc od strony odległej, szkieletowej sylwetki śmigłowca, przez otwarte pole i trawę.

Wsłuchałem się raz jeszcze. Nie, nawet szumu, który wzmagałby wiadomość o Niebezpieczeństwie. Dusza i umysł tego, który się tu zbliżał, były dla mnie całkowicie zamknięte. Odebrałem tylko normalne sygnały o stworzeniu przechodzącym przez teren.

Zbudowany bez jednolitego planu dom o niskim dachu pogrążony był we śnie. Ze swoimi ścianami i błękitnym mruganiem wyciszonego odbiornika telewizyjnego wydawał się wielkim akwarium. Przed kominkiem leżeli na dywanie, objęci i pogrążeni we śnie Tough Cockie i Alex. Larry spał w swej przypominającej celę sypialni z fanką o imieniu Salamandra, którą „podłapał” jeszcze w Nowym Orleanie, zanim przenieśliśmy się na zachód. W drugim końcu domu i w dużym namiocie za basenem w kształcie morskiej muszli spali ochroniarze.

W takiej to scenerii, pod czystym niebieskim niebem, od strony autostrady zmierzała pieszo w naszym kierunku tamta postać. Ta postać, którą wyczuwałem teraz doskonale, była zupełnie sama. W bladej ciemności uderzenia jej ponadnaturalnego serca. Tak, słyszę je bardzo wyraźnie. Wzgórza były jak widma przyglądające się nam z odległości; obsypane żółtym kwieciem akacje błyszczały w świetle gwiazd.

Ten ktoś zdawał się nie obawiać niczego. Po prostu nadchodził. Myśli jego absolutnie nie dawały się spenetrować. Mogło to oznaczać, że jest jednym z najstarszych, tych posiadających zdolność blokady swych myśli dla innych, gdyby nie to, że stary wampir nie łamałby trawy przechodząc przez nią. Ten ktoś poruszał się prawie jak człowiek. Tego wampira „stworzyłem” ja sam.

Moje serce waliło jak młotem. Spoglądałem na maleńkie światełka pudełka kontrolki urządzenia alarmowego ukrytego pod draperią w kącie pokoju. Mrugały obietnicą uruchomienia alarmu, jeśli ktokolwiek spróbuje przedostać się do tego domu.

Pojawił się na skraju obetonowanego terenu. Wysoka, smukła postać. Krótkie, ciemne włosy. Zatrzymał się, jak gdyby zobaczył mnie w elektrycznej błękitnej mgiełce za szklanym woalem.

Tak, zobaczył mnie. Teraz skierował się w moim kierunku, w kierunku światła. Zwinny i zręczny, poruszający się może nieco za lekko jak na człowieka. Czarne włosy, zielone oczy i kończyny płynnie przesuwające się pod zaniedbanym ubraniem. Był w poszarpanym, czarnym swetrze, który zwisał bezkształtnie z jego ramion. Jego nogi były jak długie, czarne patyki.

Poczułem, że z trudem przełykam ślinę. Drżałem. Próbowałem przypomnieć sobie, co jest ważne, nawet w tej chwili, że muszę wpatrywać się w noc w poszukiwaniu innych, że muszę być niezwykle ostrożny. Niebezpieczeństwo. Nic z tego jednak nie liczyło się teraz. Wiedziałem. Zamknąłem na sekundę oczy. W niczym mi to nie pomogło.

Moja dłoń powędrowała w kierunku przycisków uruchamiających alarm. Wyłączyłem je. Otworzyłem szklane drzwi i chłodne świeże powietrze wtargnęło do pokoju.

Minął helikopter krokiem jak tancerz. Głowę miał odchyloną do tyłu, a ręce niedbale trzymał w kieszeniach swych czarnych dżinsów. Kiedy spojrzał na mnie ponownie, zobaczyłem wyraźnie jego twarz. Uśmiechnął się.

Nawet nasza pamięć może nas zawieść. On sam był tego dowodem, delikatny, oślepiający jak płomień laseru, gdy zbliżał się coraz bardziej. Wszystkie stare obrazy rozpierzchły się jak kurz.

Ponownie włączyłem system alarmowy, zamknąłem drzwi prowadzące w głąb domu, do moich śmiertelnych. Obróciłem klucz w zamku. Przez chwilę pomyślałem, że z trudem znoszę to napięcie, a to dopiero początek. A jeśli on jest tutaj, już tylko kilka kroków ode mnie, to z całą pewnością przyjdą również inni. Przyjdą wszyscy.

Obróciłem się i podszedłem do niego. Przez krótką, niemą chwilę po prostu przyglądałem mu się dokładnie w niebieskim świetle migającego telewizora. Mój głos był napięty, kiedy wreszcie przemówiłem.

— Gdzie czarna peleryna oraz „świetnie skrojony” czarny płaszcz, jedwabny krawat i cała ta błazenada? — zapytałem.

Patrzyliśmy na siebie nieruchomo.

Wreszcie on przerwał ciszę i wybuchnął śmiechem, nie czyniąc jednocześnie żadnego hałasu. Szybko jednak wrócił do przyglądania mi się z zachwyconym wyrazem twarzy, co sprawiło mi przyjemność. Ze śmiałością małego dziecka wyciągnął rękę i pogładził mnie po klapie szarej, aksamitnej marynarki.