— Nie mogę na zawsze pozostać żyjącą legendą — odparł. Jego głos był niczym szept, który w rzeczywistości wcale szeptem nie był. Wyczuwałem też wyraźnie jego francuski akcent w wymowie, chociaż nigdy nie byłem w stanie dostrzec tego u siebie.
Z trudem znosiłem brzmienie tych sylab, ich familiarność.
Zapomniałem natychmiast o wszystkich przykrych, kategorycznych i cierpkich słowach, które planowałem mu powiedzieć, i po prostu rzuciłem się ku niemu, aby go objąć. Objęliśmy się w taki sposób, jak nigdy w przeszłości. Obejmowaliśmy się tak, jak zwykliśmy to robić Gabriela i ja. Pogładziłem go po włosach i po twarzy, po prostu ciesząc się z tego, że mogę patrzeć na niego, jakby należał do mnie. On zrobił to samo. Wydawało się, że rozmawialiśmy, a jednocześnie pozostawaliśmy niemi; głosy, które nie miały słów. Czułem, że wypełniały go uczucie miłości i żarliwa satysfakcja. Nagle uspokoił się, a jego twarz nieco się wydłużyła.
— Wiesz, myślałem, że dawno już po tobie — powiedział. Jego głos był ledwo słyszalny.
— Jak mnie tutaj odnalazłeś? — zapytałem.
— Chciałeś tego — odpowiedział. Błysk niewinnego zakłopotania. Lekko trącił mnie ramieniem.
Wszystko, co robił, magnetyzowało mnie dokładnie tak samo jak wiek temu.
— Pozwoliłeś mi ciebie widzieć i pozwoliłeś mi iść za tobą — mówił dalej. — Zjechałeś w górę i w dół Divisadero Street, szukając mnie.
— Byłeś tam jeszcze?
— To najbezpieczniejsze dla mnie miejsce na świecie — odparł. — Nigdy z niego nie rezygnuję. Przychodzili i szukali mnie, nie mogli mnie znaleźć i odchodzili. A teraz poruszam się pośród nich kiedy tylko mam na to ochotę, a oni mnie nie rozpoznają. Tak naprawdę nigdy nie wiedzieli, jak wyglądam.
— A spróbowaliby zniszczyć cię, gdyby rozpoznali? — zapytałem.
— Tak — odparł. — Próbują tego bezskutecznie od czasu sprawy z Teatrem Wampirów. Oczywiście Wywiad z wampirem dolał oliwy do ognia. Oni jednak nie potrzebują pretekstów dla swych małych gierek. Potrzebują impetu, ekscytacji. Karmią się tym jak krwią.
Przez chwilę jego głos zabrzmiał tak, jakby wypowiadanie słów sprawiało mu dużą trudność. Nabrał głośno powietrza w płuca. Ciężko o tym wszystkim mówić. Chciałem go ponownie objąć, ale nie zrobiłem tego.
— Ale w tej chwili — mówił dalej — to ciebie, jak sądzę, przede wszystkim chcą zniszczyć. Co więcej — doskonale wiedzą, jak wyglądasz. — Ledwie dostrzegalny uśmiech. — Każdy wie, jak wyglądasz. Monsieur Le Rock Star.
Pozwolił, by uśmiech rozszerzył się. Jego głos jednak był uprzejmy i spokojny, jak zawsze. Twarz zabarwiona uczuciem. Nie było w niej nawet najmniejszej zmiany. Być może nigdy nie będzie.
Wsunąłem rękę pod jego ramię i odeszliśmy razem od świateł domu. Minęliśmy po drodze wielki kadłub helikoptera i zeszliśmy na suche, spieczone słońcem pole, udając się w kierunku wzgórz.
Myślę, że być szczęśliwym znaczy być przygnębionym, czuć satysfakcję, płonąć.
— Czy zamierzasz dopiąć swego? — zapytał. — Koncert już jutro wieczorem?
Niebezpieczeństwo wisi nad nami wszystkimi. Czy to było ostrzeżenie, czy groźba?
— Tak, oczywiście — odparłem. — Co, u diabła, mogłoby mnie powstrzymać przed tym?
— Ja chciałbym cię powstrzymać — odpowiedział. — Przyszedłbym wcześniej, gdybym tylko mógł.
— A dlaczego chcesz, abym tego nie robił?
— Wiesz dlaczego — odparł. — Chcę z tobą porozmawiać, to takie proste. Słowa, a przecież niosą ze sobą tyle różnych znaczeń.
— Będzie na to czas po koncercie — odpowiedziałem. — „Jutro i jutro, i jutro”. Nic się nie stanie. Sam zobaczysz.
Cały czas zerkałem w jego stronę i w przestrzeń, jak gdyby jego zielone oczy raziły mnie. Według nowoczesnej terminologii on rzeczywiście był promieniem laserowym. Śmiercionośny, choć delikatny. Jego ofiary zawsze go wcześniej uwielbiały. Ja zawsze go kochałem. Czyż nie było tak, bez względu na to, co się wydarzyło, jak silną mogła stać się miłość, jeśli do pielęgnowania jej miało się wieczność, a teraz wystarczyło tylko kilka chwil, aby odświeżyć w sobie ten popęd, jej temperaturę?
— Jak możesz być tego pewien, Lestat? — zapytał. Serdecznie zabrzmiało wymówione przezeń moje imię. A ja nie potrafiłem zmusić się do wymówienia jego imienia w taki sam naturalny sposób.
Szliśmy teraz wolno, bez konkretnego kierunku. Obejmował mnie lekko, moja ręka także luźno obejmowała jego ramię.
— Mam ze sobą batalion śmiertelnych po to, aby chronili mnie i członków mojego zespołu. Ochroniarze będą w śmigłowcu i w limuzynie, którą będą przejeżdżać moi śmiertelni. Ja sam przyjadę oddzielnie z lotniska własnym samochodem, mogę więc łatwiej bronić się. Będziemy mieli prawdziwą kawalkadę samochodową. A zresztą, czego może dokonać garstka wściekłych, dwudziestowiecznych, nieopierzonych jeszcze wampirów? Ci idioci używają telefonu, aby przekazać mi swoje groźby.
— Jest ich więcej niż garstka — odparł. — A co z Mariuszem? Twoi wrogowie zastanawiają się bardzo nad tym, czy historia o nim jest prawdziwa, czy Ci Których Trzeba Ukrywać naprawdę istnieją.
— Naturalnie, a ty, czy ty w to uwierzyłeś?
— Tak, jak tylko przeczytałem o tym.
Zapanowała między nami cisza, podczas której prawdopodobnie obaj przypominaliśmy sobie tego nieśmiertelnego, dawno temu, który wypytywał mnie bez końca, gdzie to się zaczęło? Zbyt wiele bólu do ponownego przywołania. To było jak wyciąganie starych zdjęć z pudeł na strychu, ścieranie kurzu i stwierdzanie, że kolory nadal są żywe. Te zdjęcia były portretami zmarłych przodków, a zarazem obrazami nas samych.
Wykonałem jakiś nerwowy, ludzki gest, odrzuciłem gwałtownie włosy z czoła, próbowałem wyczuć chłód powiewu.
— Dlaczego jesteś tak bardzo pewny, że Mariusz nie zakończy tego eksperymentu z chwilą, kiedy tylko twoja noga stanie na deskach sceny jutro w nocy? — zapytał.
— Czy myślisz, że któryś ze starszych zrobiłby to? — odpowiedziałem pytaniem.
Zastanawiał się przez dłuższą chwilę tak głęboko, że wydawało się, iż zapomniał o wszystkim. Światło gazowe znowu podawało nam swą niepewną iluminację. Pojawiły się odgłosy i zapachy z dawnych czasów, z pobliskich ulic. My obaj w naszym nowoorleańskim salonie, ogień na kominku, węgielki na kracie pod marmurowym obramowaniem. Wszystko stawało się starsze, poza nami.
Wstał teraz, nowoczesne dziecko w obwisłym swetrze i znoszonych dżinsach. Spojrzał w kierunku pustych wzgórz. Oczy zapłonęły mu wewnętrznym ogniem, włosy zwichrzyły się. Poruszył się wolno, jakby wracał do życia.
— Nie. Myślę, że starsi będą jedynie przyglądać się tej całej sprawie, zainteresowani i zaciekawieni, co z tego wyniknie.
— A ty jesteś ciekaw?
— Tak. Wiesz, że jestem — odparł.
Zaczerwienił się lekko. Jego twarz stała się jeszcze bardziej ludzka. W rzeczywistości wyglądał bardziej jak człowiek niż ktokolwiek inny z naszego gatunku.
— Jestem tutaj, prawda? — dodał, a ja wyczułem w jego głosie ból, przeszywający całe jego jestestwo, ból, który mógł zawierać w sobie uczucie aż do najzimniejszej otchłani.
Skinąłem potakująco głową. Nabrałem powietrza głęboko w płuca i spojrzałem w dal, żałując, że nie mogę powiedzieć tego, co naprawdę chciałem. Że kocham go. Nie mogłem tego jednak zrobić. To uczucie było zbyt silne.