Zbyt było to miłe i przyjemne dla wyobraźni — pogoń, intryga, ewentualnie pojmanie i ucieczka. Uwielbiam to.
Uśmiechał się teraz w zagadkowy sposób. Pełen dezaprobaty, a jednocześnie zachwytu.
— Jesteś teraz bardziej szalony niż byłeś — powiedział pod nosem. — Bardziej szalony niż wtedy w Nowym Orleanie, gdy, bez wątpienia, szerzyłeś popłoch wśród jego mieszkańców.
Zacząłem się śmiać. Nagle jednak uspokoiłem się. Nie zostało nam wiele czasu przed porankiem. Mogę się śmiać całą drogę do San Francisco jutro w nocy.
— Louis, przemyślałem to dobrze, pod każdym względem — powiedziałem. — Trudniej będzie rozpocząć prawdziwą wojnę ze śmiertelnymi niż myślisz…
— …a ty jesteś zdecydowany i zdeterminowany rozpocząć ją, prawda? Chcesz, aby każdy, śmiertelny i nieśmiertelny, poszedł za tobą?
— Dlaczego nie? — zapytałem. — Niech to się wreszcie zacznie. Niech spróbują zniszczyć nas w taki sam sposób, w jaki zniszczyli swoich innych diabłów. Niech spróbują wymazać nas ze swego życia.
Przyglądał mi się z wyrazem przerażenia i niedowierzania na twarzy. Niebo rozjaśniło się już nad naszymi głowami, gwiazdy powoli znikały i oddalały się. Niewiele czasu pozostało przed wczesnym wiosennym porankiem.
— A więc naprawdę chcesz, aby to wszystko się wydarzyło — powiedział poważnie. Jego głos był teraz delikatniejszy niż poprzednio.
— Louis, chcę, aby coś i wszystko się wydarzyło — odparłem. — Przede wszystkim chcę, abyśmy doszli do zmiany. Kimże innym teraz jesteśmy jak tylko prymitywnymi pijawkami — godnymi pogardy konspiratorami bez żadnego sensu i wytłumaczenia. Dawny czar i fantazja przeminęły już. Przyjmijmy więc nowe znaczenie dla siebie. Pragnę skierowania na nas jasnych świateł, tak jak pragnę krwi. Pragnę boskiej widzialności. Pragnę wojny.
— Nowe zło, aby użyć twoich dawnych słów — odparł. — Tyle że tym razem jest to zło dwudziestowieczne.
— Dokładnie tak — dodałem, choć ponownie pomyślałem o czysto śmiertelnym impulsie, próżnym impulsie — sławie na cały świat, uznaniu. Ledwo dostrzegalny rumieniec wstydu. To wszystko zapowiada się tak ekscytująco i przyjemnie.
— Ale dlaczego, Lestat? — zapytał z lekka podejrzliwie. — Po co to całe niebezpieczeństwo, ryzyko? W końcu dopiąłeś już swego. Powróciłeś. Jesteś silniejszy niż kiedykolwiek. Odzyskałeś swój dawny ogień, jakbyś nigdy go nie utracił, i wiesz dobrze, jakie to cenne. Po co ryzykować od razu? Czy zapomniałeś, jak to było, kiedy świat otaczał nas razem wokoło i nikt nie mógł nam wyrządzić krzywdy poza nami samymi?
— Czy to propozycja, Louis? Czy wracasz do mnie, jak to nazywają kochankowie?
Jego oczy pociemniały. Odwrócił wzrok.
— Ja nie kpię z ciebie, Louis — powiedziałem.
— To ty wróciłeś do mnie, Lestat — powiedział spokojnie, ponownie zwracając wzrok ku mnie. — Kiedy usłyszałem pierwsze szepty o tobie w „Córce Drakuli” poczułem coś, co, jak sądziłem, dawno już minęło na zawsze…
Przerwał.
Wiedziałem, o czym mówił. Już to powiedział. Zrozumiałem to już setki lat temu, kiedy byłem świadkiem rozpaczy Armanda po śmierci starego klanu. Podniecenie, pragnienie kontynuacji — te rzeczy były dla nas bezcenne. Jeszcze jeden powód, dla którego warto doprowadzić do tego koncertu, do kontynuacji, do samej wreszcie wojny.
— Lestat, nie wychodź jutro na scenę — powiedział. — Niech już te filmy i książka zrobią to, co chcesz, ale chroń samego siebie. Spotkajmy się razem i porozmawiajmy. Dzielmy się sobą, jak nigdy w przeszłości. I mam na myśli nas wszystkich.
— Bardzo pociągające, mój piękny — odparłem. Był taki czas w poprzednim wieku, kiedy oddałbym prawie wszystko, aby usłyszeć te słowa. — I zejdziemy się razem, i będziemy rozmawiać, my wszyscy, i będziemy dzielić się sobą. To będzie wspaniałe, lepsze niż kiedykolwiek w przeszłości. Zamierzam jednak wystąpić na scenie. Zamierzam znowu być Lelio, w inny sposób niż niegdyś w Paryżu. Będę wampirem Lestatem i wszyscy będą mogli mnie zobaczyć. Będę symbolem, wyrzutkiem, wybrykiem natury, kimś, kogo się kocha i kim się pogardza zarazem. Powiem ci — nie mogę z tego zrezygnować. Nie mogę tego teraz przegapić. I całkiem szczerze — nic a nic się nie boję.
Zebrałem się w sobie, aby odeprzeć chłód albo smutek, który mógłby go opanować. Nienawidziłem nieuchronnie zbliżającego się słońca. Louis odwrócił się plecami. Iluminacja raniła go trochę, ale jego twarz nadal pełna była ciepłego wyrazu.
— No dobrze — powiedział. — Chciałbym pojechać z tobą do San Francisco. Chciałbym tego bardzo. Czy zabierzesz mnie ze sobą?
Nie mogłem odpowiedzieć natychmiast. Czysta ekscytacja zbyt była rozdzierająca, a miłość do niego bez wątpienia upokarzała mnie przed nim.
— Oczywiście. Zabiorę cię ze sobą — odparłem wreszcie.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie w napięciu. Musieliśmy się teraz rozstać. Poranek zabierał mi go.
— Jeszcze jedna sprawa, Louis — powiedziałem.
— Tak?
— To ubranie. Niemożliwe, to jest, chcę powiedzieć, że jutrzejszej nocy, jak to mówią w XX wieku, żebyś mi zgubił ten sweter i te spodnie.
Gdy Louis odszedł, poranek wydał mi się pusty. Stałem jeszcze przez chwilę w bezruchu, zastanawiając się nad wiadomościami, które Louis mi przyniósł.
Niebezpieczeństwo. Szybko przebiegłem wzrokiem po odległych wzgórzach, nie kończących się polach. Zagrożenie, ostrzeżenie — jakie to miało znaczenie? Młodzi wykręcają mój numer telefonu, starzy wypowiadają podniesionym, nieziemskim głosem swoje oburzenie. Czy to było takie dziwne?
Teraz mogłem myśleć już tylko o Louisie, że on był ze mną. I o tym, jak by to było, gdyby przyszli ci inni.
2
Obszerne, rozciągające się szeroko parkingi Cow Palace w San Francisco zatłoczone były śmiertelnymi, którzy natychmiast dostali szału, gdy tylko kawalkada naszych samochodów przepchnęła się przez bramy wjazdowe. Moim muzycy w limuzynie z przodu, Louis w skórzanym wdzianku tuż obok mnie. Odświeżony i promieniujący, w przykrytym czarną peleryną kostiumie zespołu wyglądał, jakby właśnie zszedł z kart swojej własnej książki. Jego zielone oczy przesuwały się nieco bojaźliwie po wrzeszczących po obu stronach samochodu młodzieńcach i obstawie na motocyklach, która pilnowała dystansu między nami a tłumem.
Miejsca zostały wyprzedane miesiąc wcześniej. Rozczarowani fani zażądali transmisji koncertu na zewnątrz, aby mogli się mu przysłuchiwać. Ziemia zaśmiecona już była niezliczoną ilością pustych puszek po piwie. Młodzież siedziała na dachach, maskach i bagażnikach samochodów, a z radiowych głośników, nastawionych na maksymalną głośność, grzmiały kompozycje „The Vampire Lestat”.
Przy samochodzie biegł mój menadżer, tłumacząc, że na zewnątrz sali koncertowej umieszczone będą ekrany i głośniki. Policja z San Francisco wydała zezwolenie na rozszerzenie imprezy, aby zapobiec zamieszkom. Czułem rosnący niepokój Louisa. Grupa młodych ludzi przedarła się przez ochronę policyjną i biegnąc przy samochodzie, przylepiała swe twarze do szyb, aż do chwili, kiedy kawalkada samochodów skręciła gwałtownie i wjechała w półkolisty podjazd do audytorium.
Bez wątpienia byłem oczarowany tym, co miało nastąpić. Podniecenie we mnie sięgało szczytu. Raz za razem fani otaczali samochód, lecz po chwili odrzucani byli do tyłu. Zaczynałem rozumieć, jak bardzo nie doceniłem całego tego przedsięwzięcia. Sfilmowane koncerty rockowe, które oglądałem wcześniej, nie przygotowały mnie na ten stan, elektryzujący już całe moje ciało. Wejście do sali koncertowej było piekłem. Przez szpaler utworzony ze strażników przebiegliśmy do mocno strzeżonych pokojów za sceną. Tough Cookie ścisnęła mnie mocno w biegu, Alex popychał Larrego przed sobą. Fani rzucali się ku naszym włosom, pelerynom. Odchyliłem się do tyłu i wziąłem pod swe skrzydło oszołomionego Louisa, przeprowadzając przez drzwi.