W zasłoniętych szczelnie pokojach garderoby usłyszałem po raz pierwszy bestialski, dziki wrzask tłumu, piętnaście tysięcy dusz podśpiewujących i wrzeszczących pod jednym dachem.
Nie, nie miałem nad tym kontroli, nad tą wściekłą i gwałtownie okazywaną radością, która wprawiła w drżenie całe moje ciało. Kiedy coś takiego zdarzyło się mi w przeszłości, taka prawie wesołość?
Poszedłem za kurtynę i zerknąłem na publiczność. Śmiertelni po obu stronach długiego owalu sali, od parteru aż do samych belek stropowych, a na szerokim otwartym środku tłum składający się chyba z kilku tysięcy tańczył, obłapywał się i żywo gestykulował w dymnej mgiełce, rywalizując ze sobą o jeszcze lepsze miejsce przed platformą sceny. Zapach ludzkiej krwi, haszyszu i piwa unosił się w górę ku otworom wentylacyjnym.
Ekipa techniczna krzyczała już, że wszystko gotowe. Makijaż na naszych twarzach został poprawiony, czarne, atłasowe peleryny wyszczotkowane, czarne krawaty wypastowane. Trzymanie tego tłumu w oczekiwaniu choćby chwilę dłużej nie wydawało się bezpieczne.
Wydano już dyspozycje i oświetlenie sali nagle wygasło. Nieludzki ryk zabrzmiał w ciemności, odbijając się od ścian. Czułem go w drżących deskach podłogi. Stawał się coraz potężniejszy, podobnie jak elektroniczne buczenie oznajmiające o podłączeniu „sprzętu”. Wibracja przewiercała mi skronie. Skóra jakby warstwami schodziła ze mnie. Ujrzałem dłoń Louisa, pocałowałem go, a następnie poczułem, że jego uścisk zwolnił mnie.
Za kurtyną ludzie powyciągali i pozapalali zapalniczki. Tysiące maleńkich płomyków podrygiwało w mroku. Po chwili usłyszałem rytmiczne klaśnięcia rąk, które wkrótce ucichły, a ich miejsce zajął ponownie ogólny ryk, przetaczając się z góry na dół audytorium, przetykany od czasu do czasu wrzaskami.
W głowie huczało mi jak w ulu. Zdążyłem pomyśleć o teatrze Renauda sprzed tylu lat. Ujrzałem go znów przed oczyma. To miejsce tutaj było niczym rzymskie Koloseum! Produkcja taśm, video — clipów — to wszystko było pod całkowitą kontrolą, to było takie zimne. Nie dawało nawet przedsmaku tego, czego doznawałem teraz.
Główny elektryk dał znak i wyrwaliśmy przed kurtynę. Śmiertelni członkowie zespołu zaczęli się kręcić po omacku, ponieważ nie widzieli dobrze w ciemnościach panujących na scenie, podczas gdy ja, bez wysiłku, znajdowałem drogę w plątaninie kabli i przewodów elektrycznych.
Byłem już na skraju sceny, tuż nad głowami falującego tłumu. Alex usadowił się za perkusją. Tough Cookie trzymała już w ręku swą płaską, błyszczącą gitarę elektryczną, Larry był na miejscu, za ustawionymi wokół niego klawiaturami syntezatorów.
Odwróciłem się i zerknąłem w górę, na olbrzymie ekrany, które miały powiększać obraz ze sceny dla każdej pary oczu na sali. Potem znowu przeniosłem wzrok na morze krzyczących nastolatków. Fale, niezliczone fale dźwięku zalewające ciemność. Wyczuwałem ciepło i zapach krwi. Olbrzymi rząd reflektorów umieszczonych nad naszymi głowami zapłonął nagle jasnym światłem. Gwałtowny snop srebrnego, niebieskiego i czerwonego światła skrzyżował się na nas. Wrzask sali osiągnął niewiarygodne natężenie. Cała sala stanęła na równe nogi.
Czułem pełzanie światła na mojej białej skórze; płonęło na jasnych włosach. Rozejrzałem się dokoła i zobaczyłem śmiertelnych członków mojego zespołu rozgorączkowanych i natchnionych, rozlokowanych pośród niezliczonych kabli i srebrnych rusztowań.
Pot wystąpił mi na czoło, gdy ujrzałem wszędzie zaciśnięte w powitaniu pięści. Wielu młodych fanów ubranych było w stroje wampira, a na ich twarzach połyskiwała sztuczna krew. Niektórzy mieli na sobie miękkie peruki jasnych włosów, niektórzy podmalowane czarnymi obwódkami oczy, aby wyglądać jeszcze bardziej niesamowicie i upiornie. Kocia muzyka, gwizdy oraz ochrypłe krzyki stały się jeszcze głośniejsze i wytworzyły ogólny zgiełk.
To było zupełnie coś innego od kręcenia filmów i nagrywania w studio. To zupełnie nie przypominało śpiewania w klimatyzowanej i wykładanej korkiem sali nagrań w studio. To ludzkie przeżycie uczyniono wampirycznym, tak jak sama muzyka była wampiryczna, jak obrazy video były obrazem nabrzmiałym krwią.
Drżałem w czystej radości, a zabarwiony na czerwono pot spływał po mojej twarzy.
Reflektory przesuwały się po publiczności, pozostawiając nas skąpanych w metalicznym blasku, a wszędzie tam, dokąd docierało światło, tłum wpadał w konwulsyjne drganie, podwajając siłę swojego wrzasku.
Co było w tych dźwiękach? Oznajmiały o ludziach przedzierzgających się w dziką tłuszczę,, jak tłumy otaczające gilotynę, jak starożytni Rzymianie domagający się krwi chrześcijańskiej, jak Keltoi gromadzący się w gaju w oczekiwaniu Mariusza, boga. Widziałem tej gaj jak wtedy, kiedy Mariusz opowiadał mi swoją historię. Czy blask pochodni był bardziej niesamowity od tych kolorowych snopów światła? Czy przerażające giganty z wikliny były większe niż obecne tu stalowe wsporniki podtrzymujące rzędy głośników i rozżarzonych reflektorów?
Tu jednak nie było przemocy, nie było śmierci — tylko dziecięca wylewność wydostająca się z ust i ciał młodych ludzi, energia naturalnie wyzwalana.
Jeszcze jedna fala zapachu haszyszu od pierwszych rzędów. Długowłosi, ubrani w skóry nabijane ćwiekami motocykliści, klaskający w dłonie nad swymi głowami — zdawali się duchami tamtych Keltoi. Ich barbarzyńskie loki unosiły się na wietrze. Nad przepełnioną dymem salą przepływało coś, co odczuwało się jak miłość. W zapalających się i gasnących światłach ruchy tłumu jak na zwolnionych klatkach filmu. Młodzi ludzie śpiewali unisono, natężenie ich zaśpiewów wzmagało się: LESTAT! LESTAT! LESTAT!
Och, to jest zbyt boskie. Który śmiertelnik mógłby się oprzeć takiemu oddaniu, takiemu bałwochwalstwu? Ścisnąłem w palcach brzegi mojej czarnej peleryny i to był sygnał do rozpoczęcia. Gwałtownym ruchem głowy rozrzuciłem włosy swobodnie na ramiona. Gest ten odebrany został nowymi krzykami aż po sam koniec sali. Scena została częściowo oświetlona reflektorami. Uniosłem pelerynę, prezentując ją niczym skrzydła nietoperza. Krzyki zlały się w jeden, monolityczny ryk.
— JESTEM WAMPIREM LESTATEM! — krzyknąłem z całych sił, odsuwając się jednocześnie od mikrofonu. Dźwięk mego głosu zdawał się być niemal widzialny, gdy zataczał koło wokół owalnego audytorium. Odpowiedź tłumu była jeszcze gwałtowniejsza i gorętsza.
— NO DALEJ, NIE SŁYSZĘ WAS! KOCHACIE MNIE PRZECIEŻ! — krzyknąłem nagle bez zastanowienia. Wokoło wszyscy tupali nogami. Tupali o betonową podłogę, uderzali o drewniane siedzenia.
— ILU Z WAS CHCIAŁOBY BYĆ WAMPIRAMI?
Ryk przeszedł w burzę. Kilkoro młodych ludzi próbowało wdrapać się na scenę, ale ochroniarze strącali ich z powrotem w tłum. Jeden z czarnowłosych motocyklistów podskakiwał bez przerwy wysoko w górę, trzymając w obu dłoniach puszki z piwem. Światło stało się jeszcze jaśniejsze, jak oślepiający blask eksplozji. Z głośników znajdujących się z tyłu wydostał się odgłos silnika lokomotywy o ogłuszającej sile, jak gdyby pociąg wpadł z wielką szybkością na scenę. Wszelkie odgłosy pośród publiczności zostały po prostu przezeń połknięte. W ogłuszającej ciszy tłum tańczyły i podskakiwał przed sceną. W chwilę później powietrze przeszył przenikliwe dźwięki szarpanych wściekle strun gitary elektrycznej. Perkusja huknęła i przeszła w marszową kadencję łoskotu, zgrzytliwy dźwięk syntezatora sięgnął szczytu, a następnie załamał się, przechodząc W kipiący kocioł dźwięku. Pora już była zacząć śpiew w molowej tonacji. Popłynęły dziecinnie proste słowa piosenki przeskakujące ponad akompaniamentem: