Nawet jeśli nie odczuwałbym tego świeżo nabytego strachu przed ciemnością, tej „choroby śmiertelności”, jak zwykł to uporczywie nazywać Nicolas, nic nie mogło być dla mnie bardziej ekscytujące niż przejście przez drzwi prowadzące na scenę.
Przez pięć do sześciu godzin dziennie żyłem i oddychałem w mojej małej przestrzeni krzyczących, śmiejących się i kłócących kobiet i mężczyzn, towarzyszy zza kulis. Być może było to jak przebywanie na małej łódeczce na środku oceanu; wszyscyśmy ciągnęli razem, niezdolni do ucieczki od siebie.
To było boskie.
Nicolas był nieco mniej entuzjastycznie nastawiony, ale wtedy należało się tego spodziewać. Stawał się nawet jeszcze bardziej ironiczny, kiedy spotykał się ze swoimi byłymi kolegami, bogatymi studentami. Przychodzili nadal, choć zaczynali podejrzewać, że oszalał, decydując się na takie życie. Co do mnie, szlachcica, pomagającego aktorom przebierać się w kostiumy i opróżniającego wiadra, po prostu brakowało im słów.
Oczywiście dla tych młodych przedstawicieli burżuazji jedyną rzeczą, której naprawdę pragnęli z całych sił, było stać się arystokratą. Kupowali tytuły i wżeniali się w rodziny arystokratyczne, kiedy tylko mogli. I jest to jednym z żartów historii, że zostali wplątani w rewolucję i próbowali obalić klasę, w którą w rzeczywistości próbowali się wkupić.
Niewiele mnie oni wszyscy obchodzili i nie dbałem o to, czy ich jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Aktorzy nic nie wiedzieli o mojej rodzinie, bowiem uchodziłem za Lestata de Valois, co właściwie nic nie oznaczało, opuściłem bowiem moje prawdziwe nazwisko, de Lioncourt.
Uczyłem się o sztuce teatralnej wszystkiego, co tylko mogłem. Zapamiętywałem, naśladowałem, zadawałem nie kończące się pytania. Przerywałem moją edukację dopiero w tym momencie, kiedy Nicolas zaczynał grać solo na skrzypcach. Wstawał wtedy ze swojego miejsca pośród małej orkiestry teatru, światło wybierało go spośród innych, a on zaczynał grać sonatę dostatecznie słodką i w sam raz długą, by porwać widownię i wywołać huczne oklaski.
Cały czas marzyłem o tym momencie, który należeć będzie do mnie, kiedy aktorzy, których studiowałem, nagabywałem, naśladowałem i obskakiwałem wkoło jak jakiś lokaj, wreszcie powiedzą; „No dobrze, Lestat, dzisiaj potrzebujemy ciebie, zagrasz Lelia. Teraz już powinieneś wiedzieć, co robić”.
Ta chwila nadeszła wreszcie pod koniec sierpnia.
Były to najcieplejsze dni w Paryżu, a tylko noce przynosiły balsamiczne ukojenie. Teatr zapełniony był niespokojnymi widzami, wachlującymi się chusteczkami i programami. Gruba warstwa farby rozmywała się od gorąca, gdy nakładałem ją na twarz. Miałem przy sobie kartonowy miecz, a na plecy narzucony najlepszy aksamitny płaszcz Nicolasa. Drżałem cały, zanim wstąpiłem na scenę, myśląc, że to jest jak oczekiwanie na egzekucję albo coś w tym rodzaju.
Gdy tylko jednak wstąpiłem na scenę, obróciłem się i spojrzałem na zatłoczone audytorium — dokonała się we mnie zadziwiająca przemiana. Cały strach momentalnie wyparował. Rozpromieniłem się w kierunku widowni i bardzo wolno ukłoniłem się. Patrzyłem na śliczną Flaminię, jakbym zobaczył ją po raz pierwszy. Musiałem ją zdobyć. Rozpoczęły się sceniczne awanse i swawole.
Scena należała do mnie tak samo, jak dawno temu gdzieś w zagubionym w kraju mieście, daleko stąd. Gdy tak harcowaliśmy szaleńczo na deskach sceny — kłócąc się, obejmując, błaznując — salę zaczął powoli wypełniać śmiech.
Czułem zaangażowanie tłumu, jakby to był uścisk czy objęcie. Każdy gest, każde zdanie prowokowały salwy śmiechu wśród widowni; to było aż prawie zbyt łatwe — i moglibyśmy tak popisywać się dalej na scenie jeszcze i przez następne pół godziny, gdyby nie inni aktorzy — sami skorzy do pokazywania własnych numerów i sztuczek, jak to nazywali — którzy siłą zmusili nas do przejścia w kierunku kulis.
Tłum wstał z miejsc i wiwatował. Zbieraliśmy oklaski. A nie była to owa wiejska publiczność, oglądająca przedstawienie pod gołym niebem. To byli paryżanie, wywołujący teraz zza kulis Lelia i Flaminię, by ponownie pojawili się na scenie.
W ciemnościach kulis zatoczyłem się. Prawie straciłem równowagę. Przez chwilę nie widziałem nic poza obrazem widowni wpatrującej się we mnie ponad światłami rampy. Chciałem natychmiast wyjść na scenę. Chwyciłem Flaminię i pocałowałem ją. Zdałem sobie sprawę, że oddaje pocałunki namiętnie. Wreszcie Renaud, stary dyrektor teatru, odciągnął ją ode mnie.
— W porządku, Lestat — powiedział, jakby był na coś wściekły. — W porządku, nieźle ci poszło. Zamierzam pozwolić ci przejąć rolę na stałe. Od razu.
Zanim mogłem wyskoczyć z radości w górę, wokół nas pojawiła się nagle przynajmniej połowa zespołu aktorskiego. Luchina, jedna z aktorek, natychmiast zareagowała.
— O nie, nie pozwolę! — oznajmiła. — Lestat jest najprzystojniejszym aktorem na całym bulwarze du Temple i właśnie dlatego zatrudni go pan i będzie mu płacił. I nigdy już więcej Lestat nie dotknie żadnej miotły czy ścierki.
Byłem przerażony. Moja kariera właśnie się zaczęła, a oto już zawisła na włosku. Ku mojemu zdumieniu Renaud zgodził się na wszelkie warunki.
Byłem oczywiście mile połechtany, słysząc, że nazwano mnie przystojnym, i zrozumiałem, jak dawno temu, że Lelio, kochanek, musi mieć swój styl. Arystokrata o choćby podstawowym wychowaniu był doskonały dla tej roli.
Jeśli jednak chciałem, by paryska widownia rzeczywiście mnie zauważyła, jeśli chciałem, by zaczęto mówić o mnie w Comédie Française, musiałem stać się kimś więcej niż jasnowłosym aniołem, który spłynął na scenę teatru z rodziny arystokratycznej. Musiałem być wielkim aktorem i właśnie nim zdecydowany byłem w przyszłości zostać.
Tej nocy Nicolas i ja świętowaliśmy okazję niesłychanym pijaństwem. Zaprosiliśmy wszystkich aktorów do naszych pokojów. Wspiąłem się po śliskich dachówkach na dach budynku i otworzyłem ramiona do Paryża, a Nicolas grał w oknie, aż rozbudziliśmy całe sąsiedztwo. Muzyka była pełna entuzjazmu, a przecież ludzie grozili i wrzeszczeli w uliczkach, walili w garnki i patelnie. Nie zwracaliśmy na to żadnej uwagi. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy, jak kiedyś na miejscu czarownic. Omal nie straciłem równowagi na występie okna i nie spadłem na dół.
Następnego dnia, z butelką w ręku, dyktowałem całą historię włoskiemu pisarzowi listów w promieniach słońca na Les Innocents i dopilnowałem, by list natychmiast wyruszył do matki. Chciałem obejmować każdego, kogo widziałem na ulicy. Byłem Lelio. Byłem aktorem.
Do września moje imię pojawiło się już na programach teatralnych. Wysłałem je również do matki.
Nie robiliśmy już starej komedii del arte. Graliśmy teraz farsę słynnego pisarza, który z powodu generalnego strajku dramatopisarzy nie mógł jej w żaden sposób wystawić w Comédie Française. Oczywiście oficjalnie nie moglibyśmy wymienić jego nazwiska, ale każdy wiedział, że to była jego sztuka i połowa dworu waliła co wieczór drzwiami i oknami teatru Renauda.
Nie grałem głównej roli, ale rolę młodego kochanka, znów właściwie coś w rodzaju Lelio, co było może nawet lepsze niż rola główna, i do mnie należała każda scena, w której występowałem. Nicolas nauczył mnie roli, wrzeszcząc na mnie ciągle za to, że nie nauczyłem się czytać. Do czasu, kiedy zagraliśmy czwarte przedstawienie, dramatopisarz dopisał specjalnie dla mnie kilka dodatkowych kwestii.