Выбрать главу

Nicolas miał swoją własną chwilę podczas intermezzo, kiedy to jego ostatnie odtworzenie tryskającej nutami małej sonaty Mozarta trzymało wszystkich nieruchomo na swoich miejscach. Powrócili nawet jego koledzy ze studiów. Otrzymywaliśmy zaproszenia na prywatne bale. Co kilka dni chodziłem na Les Innocents, aby napisać kolejny list do matki. Po jakimś czasie mogłem nawet wysłać jej wycinek z angielskiej gazety „The Spectator”, w którym wychwalano naszą małą sztukę, a w szczególności jasnowłosego szelmę i huncwota, który kradnie serca dam w trzecim i czwartym akcie. Oczywiście sam nie potrafiłem przeczytać tej recenzji, ale człowiek, który mi ją przyniósł, powiedział, że jest bardzo korzystna, a Nicolas przysięgał również, że tak właśnie było.

Kiedy nadeszły pierwsze chłodne noce jesieni, zacząłem nosić na scenie mój podbity futrem czerwony płaszcz. Widać go było dobrze nawet z ostatniego rzędu galerii (balkonu), nawet jeśli się było prawie zupełnie ślepym. Nabrałem już większej wprawy w charakteryzacji, umiejętnie cieniując bladą twarz i chociaż moje oczy znajdowały się w czarnych obwódkach, a usta były zawsze lekko podkolorowane, nadal jednak wyglądałem jak normalny mężczyzna. Często też otrzymywałem liściki miłosne od dam będących na naszych przedstawieniach.

Nicolas rankami studiował muzykę pod kierownictwem wynajętego włoskiego maestro. A przecież mieliśmy jeszcze wystarczająco dużo pieniędzy na dobre jedzenie, drewno na opał i węgiel. Listy od matki przychodziły dwukrotnie w ciągu tygodnia. Oznajmiała mi w nich, że jej zdrowie zaczęło się poprawiać. Już nie kaszlała tak przeraźliwie jak zimą. Nie odczuwała też bólu. Nasi ojcowie jednak wydziedziczyli nas i nie tolerują nawet wzmianki o nas.

Byliśmy jednak zbyt szczęśliwi, aby się tym przejmować. A jednak ów ciemny strach, „choroba śmierci”, nie opuszczał mnie ani na chwilę, kiedy przyszły chłodne dni i zima.

Tu, w Paryżu, zimno zdawało się znacznie gorsze niż w stronach rodzinnych. Nie było tu tak czysto jak w górach. Biedota kryła się w bocznych uliczkach, drżąc z zimna i przymierając głodem. Krzywe, nie brukowane ulice pełne były na wpół rozmiękłego, brudnego śniegu i błota. Widziałem na własne oczy cierpiące, bose dzieci, a ulice zapełniały się szybciej niż o innej porze roku leżącymi zwłokami, o które zresztą nadal nikt nie dbał. Nigdy nie byłem tak zadowolony z mojego płaszcza, jak właśnie teraz. Otulałem nim Nicolasa i obejmując go przytulałem do siebie, kiedy wychodziliśmy razem i spacerowaliśmy tak w uścisku przez śnieg i deszcz.

Chłód czy nie chłód, nie mogę jednak przesadzić w oddaniu szczęścia, które w tych dniach odczuwałem. Życie było dokładnie takie, o jakim marzyłem. Wiedziałem też, że nie zostanę długo w teatrze Renauda. Wszyscy to powtarzali. I ja miałem wizję wielkich scen, tournée po Londynie, Włoszech, a nawet Ameryce razem z wielką grupą aktorów. A przecież nie było powodu, aby się spieszyć. Czara przepełniła się.

8

W październiku, kiedy przymrozki już stawały się dokuczliwe, zacząłem widywać na widowni, całkiem regularnie, dziwną twarz, która niezmiennie powodowała zamęt w mojej głowie i rozpraszała mnie. Czasami ta twarz doprowadzała mnie nawet do tego, że zapominałem, co robię. A wtedy znikała, jakbym ją sobie sam tylko wymyślił. Pojawiała się tak i znikała przez jakieś dwa tygodnie, zanim wreszcie wspomniałem o tym Nicolasowi. Czułem się wtedy głupio i nie bardzo potrafiłem znaleźć właściwe słowa, aby mu o tym powiedzieć.

— Jest tam, na widowni, ktoś, kto mnie stale obserwuje — zacząłem.

— Wszyscy ciebie obserwują, tego właśnie chcesz — odrzekł Nicolas.

Tego wieczora był nieco przygnębiony i jego odpowiedź była nieco uszczypliwa.

Wcześniej jeszcze, kiedy rozpalał ogień w kominku, powiedział, że do niczego nie dojdzie ze swoją grą na skrzypcach. Pomimo słuchu i zdolności było jeszcze wiele rzeczy, których nie znał. A ja, z kolei, będę wielkim aktorem, był tego pewien. Powiedziałem wtedy, że to nonsens, ale poczułem się jednocześnie zawstydzony. Przypomniałem sobie bowiem słowa mojej matki, jak mówiła mi, że na rozwijanie talentu było dla niego już za późno.

Nie był zazdrosny, oznajmił mi to. Był po prostu trochę nieszczęśliwy, to wszystko.

Postanowiłem nie wspominać więcej o tym. Próbowałem znaleźć sposób, aby go jakoś zachęcić. Przypomniałem mu, że jego gra wywoływała głębokie emocje wśród widowni, o tym, że nawet aktorzy za kulisami przystawali posłuchać jego muzyki. Miał niezaprzeczalny talent.

— Ale ja chcę zostać wielkim skrzypkiem — odrzekł. — Obawiam się, że tak nigdy nie będzie.

— Nie możesz się poddawać i rezygnować tak łatwo.

— Lestat, porozmawiajmy szczerze — odrzekł. — Z tobą sprawa jest prosta. Na czym zatrzyma się twój wzrok, to już należy do ciebie. Wiem, co myślisz o tych wszystkich nieszczęsnych latach w domu. Ale nawet wtedy, jeśli rzeczywiście nastawiałeś się na coś, osiągałeś to. Do Paryża wyjechaliśmy też właśnie tego dnia, kiedy ty się na to zdecydowałeś.

— Nie żałujesz chyba tego, że przyjechaliśmy do Paryża? — zapytałem.

— Oczywiście, że nie. Po prostu chcę powiedzieć, że uważasz, iż pewne rzeczy są możliwe, choć w rzeczywistości wcale tak nie jest! Przynajmniej dotyczy to nas. To jak z zabiciem wilków…

Ogarnął mnie chłód, kiedy to powiedział. Znów pomyślałem o tej dziwnej twarzy z widowni, tej, która mi się tak przyglądała. Miało to coś wspólnego z wilkami. Coś wspólnego ze zdaniem wypowiedzianym przez Nicolasa. Nie, nie miało to sensu. Próbowałem strząsnąć to z siebie.

— Gdybyś wcześniej zdecydował się na karierę muzyka, już byś pewnie grywał na dworze — dorzucił Nicolas.

— Nicolas, takie mówienie jest jak trucizna — wymamrotałem. — Nie pozostaje nic innego, jak zdobyć tylko to, czego pragniesz. Wiesz, że wszystko było przeciwko tobie, kiedy wystartowałeś. To wszystko, nie ma niczego innego… Poza…

— Wiem — uśmiechnął się. — Poza bezsensem, śmiercią.

— Tak — powiedziałem. — Wszystko, co możesz zrobić, to dać jakiś sens swojemu życiu, uczynić je dobrym, doskonałym.

— O, nie mów mi znowu tyle o doskonałości — odparł. — Ty i ta twoja choroba śmiertelności, choroba bycia doskonałym. — Patrzył w ogień, a teraz odwrócił się gwałtownie w moją stronę z wyraźnie pogardliwym wyrazem twarzy. — Jesteśmy bandą aktorów i magików, którzy nawet nie mogą zostać pochowani w poświęconej ziemi. Jesteśmy wyrzutkami.

— Gdybyś tylko mógł uwierzyć w to — powiedziałem — że czynimy dobro, pozwalając innym zapomnieć o troskach i kłopotach, sprawić, by zapomnieli choć przez chwilę, że…

— Co, że i tak umrą? — Uśmiechnął się w szczególnie zjadliwy sposób. — Lestat, myślałem, że zapomnisz o tym, kiedy przyjedziemy do Paryża.

— To było niemądre, Nicolas — odpowiedziałem, bo zaczynał mnie złościć. — Czynię dobro, występując na bulwarze du Temple. Czuję to…

Zamilkłem, bo znowu ujrzałem tajemniczą twarz przed sobą i opanowało mnie złe przeczucie, coś zapowiadające nieszczęście. A przecież ta przerażająca twarz zwykle jednak była uśmiechnięta, to było najdziwniejsze. Tak, śmiejąca się… bawiąca się przedstawieniem…

— Lestat, kocham cię — poważnie powiedział Nicolas. — Kocham cię jak mało kogo w moim życiu, ale faktycznie to ty jesteś głupcem z tymi twoimi ideami o doskonałości, o dobru.

Zaśmiałem się.

— Nicolas — odrzekłem. — Mogę żyć bez Boga. Mogę nawet pogodzić się z myślą, że nie ma życia po śmierci, ale nie sądzę, że mógłbym żyć dalej, nie wierząc w możliwość doskonałości. Zamiast wykpiwać mnie, dlaczego nie powiesz mi, w co ty wierzysz?