— Tak jak ja to widzę — odrzekł — istnieje siła i istnieje słabość. Podobnie jest i dobra sztuka, i zła sztuka. I w to właśnie wierzę. W tej chwili zaangażowani jesteśmy w coś, co jest raczej złą sztuką i nie ma to nic wspólnego z doskonałością, dobrem.
Nasza rozmowa mogła z łatwością przeobrazić się w formalną walkę, gdybym w tym miejscu wypowiedział z kolei moje uwagi na temat jego burżuazyjnej nadętości i tendencji do pompatyczności. Ja bowiem wierzyłem całkowicie, że nasza prasa w teatrze Renaulda była pod wieloma względami wspaniała: doskonalsza od tego, co widziałem na wielkich scenach tego miasta. Oprawa tylko była nie tak imponująca. Dlaczego mieszczański młodzieniec nie mógł choć na chwilę zapomnieć o oprawie? Dlaczego nie potrafił patrzeć na rzeczy głębiej, a tylko powierzchownie?
— Jeśli doskonałość i dobro naprawdę istnieją — mówił dalej — ja jestem ich przeciwnikiem. Jestem złem i delektuję się tym. Mam dobro w nosie i jeśli chcesz wiedzieć, nie gram na skrzypcach dla tych idiotów, którzy przychodzą do teatru, dlatego, aby pozwolić im zapomnieć. Gram dla siebie, dla Nicolasa.
Nie chciałem już tego dłużej słuchać. Czas już było iść spać. Ta rozmowa jednak zraniła mnie, a on o tym wiedział i gdy zacząłem zzuwać buty, wstał z krzesła, podszedł bliżej i usiadł obok mnie.
— Przepraszam cię — powiedział załamanym głosem. Nastąpiła w nim taka zmiana, że spojrzałem na niego zdziwiony. Był tak młody i wyglądał tak nieszczęśliwie, że nie mogłem powstrzymać się przed objęciem go i zapewnieniem, że nie wolno mu się już tym więcej martwić.
— Z ciebie promieniuje blask, Lestat — powiedział. — To właśnie przyciąga wszystkich do ciebie. I dzieje się tak nawet wtedy, kiedy jesteś wściekły albo zniechęcony.
— Poezja — odrzekłem. — Oboje jesteśmy zmęczeni.
— Nie, to prawda — powiedział. — Masz w sobie światło, które prawie oślepia. We mnie natomiast jest tylko ciemność. Coś, co jest jak ciemność, która zaraziła ciebie tej nocy w gospodzie, kiedy zacząłeś płakać i drżeć. Byłeś tak bezradny, tak do tego nie przygotowany. Próbuję trzymać tę ciemność z dala od ciebie, bo sam potrzebuję twojego światła. Potrzebuję go rozpaczliwie, lecz ty nie potrzebujesz przecież ciemności.
— Jesteś szalony — odrzekłem. — Gdybyś mógł widzieć tylko siebie, usłyszeć swój głos, swoją muzykę — którą oczywiście grasz dla siebie samego — nie dostrzegłbyś ciemności, Nicolas. Ujrzałbyś światłość, która należy do ciebie. Posępną, mroczną, tak, ale światłość i piękno łączą się w tobie na tysiące różnych form.
Następnego wieczoru przedstawienie udało się szczególnie dobrze. Publiczność reagowała bardzo żywo, inspirując tym nas do dodatkowych sztuczek. Ja też wykonałem kilka nowych figur w tańcu, które podczas prób nie wydawały mi się interesujące, a teraz zaprezentowały się nadzwyczaj dobrze na scenie. Nicolas grał wyjątkowo cudownie, dołączając do występu jedną ze swoich własnych kompozycji.
Kiedy wieczór zbliżał się już ku końcowi, znów wśród tłumu zauważyłem tajemniczą twarz. Wstrząsnęła mną bardziej niż kiedykolwiek i prawie wypadłem z rytmu śpiewanej przeze mnie piosenki. Zdawało się przez moment, że zasłabnę na scenie.
Kiedy Nicolas i ja zostaliśmy sami, musiałem mu o tym powiedzieć, o tej szczególnej sensacji, którą odczuwałem na scenie, jakbym zapadał w sen i zaczynał śnić.
Usiedliśmy razem przy kominku, stawiając butelkę z winem na małej beczułce. W świetle płomieni Nicolas wyglądał na zmęczonego i zniechęconego, tak jak poprzedniej nocy.
Nie chciałem mu zawracać głowy, ale nie mogłem zapomnieć o tej twarzy.
— No, i jak on wygląda? — zapytał Nicolas.
Ogrzewał przy ogniu ręce. Nad jego ramionami, przez okno, widziałem pokryte śniegiem dachy budynków. Poczułem się jeszcze bardziej zziębnięty. Nie podobała mi się ta rozmowa.
— To właśnie jest najgorsze — odpowiedziałem. — Widzę tylko twarz. Musi mieć na sobie czarne ubranie, może płaszcz, może nawet kaptur. Ta twarz wygląda jak maska, bardzo biała i bardzo dziwnie wyrazista. Mam na myśli jego rysy twarzy. Są tak głębokie, że wydają się jakby podkreślone czarną szminką. Widzę ją tylko przez moment. Ta twarz promieniuje, bije z niej jakaś jasność. A kiedy spojrzę w jej stronę jeszcze raz, już jej tam nie ma. No, może przesadzam. Jest może bardziej subtelna, a przecież…
Mój opis zdawał się męczyć Nicolasa w takim stopniu, w jakim mnie niepokoił. Nic nie powiedział, ale jego twarz rozjaśniła się nieco, jakby zapominał o swoim smutku.
— No cóż, nie chcę ci robić niepotrzebnych nadziei — powiedział. Był teraz dla mnie bardzo uprzejmy i szczery. — Ale być może to, co widzisz jest maską. Może to ktoś z Comédie Française przychodzi oglądać ciebie na przedstawieniach.
Potrząsnąłem głową.
— Chciałbym, aby tak było, ale nikt nie nosiłby takiej maski. I powiem ci jeszcze coś…
Czekał, a ja widziałem, że część z mojego niepokoju udziela się i jemu. Pochylił się do przodu, ujął butelkę wina za szyjkę i nalał trochę do mojego kieliszka.
— Kimkolwiek on jest, wie o wilkach — powiedziałem.
— On, co?
— On wie o wilkach — wypowiedziałem to bardzo niepewny siebie. To było jak przypomnienie sobie snu, który dawno już zapomniałem. — On wie, że u siebie, w górach, zabiłem wilki. On wie, że płaszcz, który mam na sobie, podbity jest ich futrem.
— O czym ty mówisz? Chcesz powiedzieć, że rozmawiałeś z nim.
— Nie, tak po prostu jest — odrzekłem.
Było to dla mnie tak zagmatwane, tak nie sprecyzowane. Znów poczułem dziwny bezwład, jak wtedy na scenie. Nigdy nie zbliżyłem się do niego, a jednak on wiedział.
— Ach, Lestat — żachnął się Nicolas. Usiadł z powrotem na ławce. Śmiał się teraz ze mnie pieszczotliwie. — Następnym razem zobaczysz duchy. Masz najbujniejszą wyobraźnię, jaką kiedykolwiek znałem.
— Nie ma duchów! — odrzekłem cicho. Rzuciłem gniewne spojrzenie na trzaskający ogień w kominku. Dorzuciłem kilka kawałków drewna.
Z Nicolasa tymczasem wyparował cały humor.
— Jak, u diabła, mógłby wiedzieć o wilkach? A skąd ty…
— Już ci powiedziałem, nie wiem — odrzekłem. Usiadłem zadumany, nie mówiąc ani słowa, zdegustowany może faktem, że to wszystko wydawało się głupie.
Kiedy tak siedzieliśmy razem, trzaskający ogień był jedynym odgłosem w pokoju, bardzo wyraźnie usłyszałem, jakby ktoś wypowiedział imię: Wolfkiller.
Panowała jednak zupełna cisza.
Spojrzałem na Nicolasa, boleśnie świadomy, że jego usta na pewno się nie poruszyły. Wydało mi się, że w tej chwili cała krew odpłynęła z mojej twarzy. Poczułem nie lęk przed śmiercią, jak w tyle już innych, poprzednich nocy, ale uczucie do tej pory naprawdę całkowicie mi obce: strach.
Nadal siedziałem na swoim miejscu, zbyt niepewny siebie, aby powiedzieć cokolwiek, kiedy Nicolas pocałował mnie.
— Chodźmy spać — powiedział cicho.
Część II: DZIEDZICTWO MAGNUSA
1
Musiała być chyba trzecia w nocy. Podczas snu usłyszałem dzwony kościelne.
Jak wszyscy ludzie przezorni w Paryżu, mieliśmy drzwi zaryglowane, a okna pozamykane. Niezbyt to było dobre w przypadku pokoju z piecem węglowym, ale z kolei dach był jak ścieżka do naszych okien. Byliśmy zamknięci w środku.