Śniły mi się wilki. Byłem znów na stoku górskim otoczony przez wilki i wywijałem starym, średniowiecznym cepem. Wreszcie wilki znów były wszystkie martwe, sen stał się nie tak gwałtowny, tyle że musiałem przejść jeszcze wszystkie te mile pieszo, w śniegu. Moja kobyła zmieniła się we śnie we wstrętnego olbrzymiego owada, na wpół rozgniecionego na kamiennej posadzce.
Jakiś głos wypowiedział słowo „Wolfkiller” długo i cicho, szeptem, który był jednocześnie jakby wezwaniem i hołdem.
Otworzyłem oczy. Albo sądziłem, że tak uczyniłem. Ktoś stał w pokoju. Wysoka, pochylona nieco postać, tyłem do małego kominka. Na palenisku jeszcze żarzyły się węgielki. Światło przesuwało się do góry, wyraźnie teraz zarysowując kontury postaci; wygasło jednak, nim dosięgło ramion i głowy. Zdałem sobie jednak doskonale sprawę, że patrzę w tej chwili na tę samą białą twarz, którą widywałem na widowni w teatrze, a jednocześnie uświadomiłem sobie również, budząc i wyostrzając umysł, że znajduję się w zamkniętym pokoju, że Nicolas leży obok mnie i że ta postać stoi nad naszym łóżkiem.
Słyszałem, jak Nicolas oddycha przez sen. Oczy miałem utkwione w białej twarzy.
„Wolfkiller” — usłyszałem znowu ten głos. Usta postaci jednak nie poruszyły się. Czarny kształt zbliżył się i wtedy ujrzałem, że ta twarz nie była wcale maską. Czarne oczy, szybkie, taksujące czarne oczy i biała skóra, i jeszcze dodatkowo towarzyszący temu przerażający zapach, jak zapach butwiejącej odzieży w wilgotnym pokoju.
Wydaje mi się, że wstałem. Albo, być może, uniesiono mnie. W jednej chwili bowiem znalazłem się na nogach. Sen zsuwał się ze mnie jak ubranie. Cofnąłem się, oparłem o ścianę.
Postać trzymała w dłoniach mój czerwony płaszcz. Rozpaczliwie pomyślałem o szpadzie, muszkietach. Były pod łóżkiem, na podłodze. Nieznajomy rzucił płaszcz w moim kierunku, a potem, przez podbitą futrem podszewkę, poczułem blisko jego dłoń, tuż przy wyłogu kołnierza płaszcza.
Szarpnęło mnie do przodu. Nogi straciły kontakt z podłogą. Poczułem, że jestem unoszony. Krzyczałem na Nicolasa. Wrzeszczałem: Nicolas! Nicolas! tak głośno, jak tylko potrafiłem. Ujrzałem okno, częściowo otwarte, a potem, nagle, szkło rozprysnęło się na tysiące kawałeczków, a drewniana rama została wyrwana. Unosiłem się w powietrzu nad uliczką, sześć pięter nad ziemią.
Krzyczałem, kopałem tajemniczą i niesamowitą postać, która unosiła mnie. Zawinięty w czerwony płaszcz, szarpałem się w nim jak szalony, próbując wyswobodzić się.
Skakaliśmy ponad dachami, a potem wprost po gładkiej powierzchni ceglanej ściany! Zwisałem bezwładnie, uchwycony silną ręką potwora. Wreszcie poczułem, że rzucono mnie na jakąś płaską powierzchnię, gdzieś wysoko.
Leżałem tak przez chwilę, widząc rozciągający się przede mną dookoła Paryż — biały śnieg, dachy, kominy, dzwonnice kościelne i niskie niebo. Wstałem, potykając się o palto i zacząłem uciekać. Dobiegłem do skraju dachu i spojrzałem w dół. Nic poza przepaścią na dobre setki stóp. Dobiegłem do przeciwległego skraju dachu, to samo. Nogi ugięły się pode mną. Obróciłem się, rozpaczliwie dysząc. Byliśmy na szczycie jakiejś kwadratowej wieży o średnicy nie większej niż 50 stóp! Wokół nie widziałem niczego wyższego. Tajemnicza postać stała obok, wpatrując się we mnie. Usłyszałem chrapliwy śmiech, podobnie jak przedtem szept.
— Wolfkiller — odezwał się znów do mnie.
— Niech cię! — krzyknąłem. — Kimże u diabła jesteś?! — Z wściekłością rzuciłem się na nieznajomego z pięściami.
Nawet się nie ruszył. Waliłem w niego z takim samym skutkiem, jakbym walił w ścianę. Dosłownie odbiło mnie od niego, straciłem równowagę na śniegu, podniosłem się niezgrabnie i ponownie zaatakowałem.
Jego śmiech stał się głośniejszy i z całą pewnością szyderczy. Wyczuwałem w nim odcień sadystycznej przyjemności, który jeszcze bardziej niż kpina wprowadzał mnie w szał. Podbiegłem do skraju wieży i obróciłem się w kierunku nieznajomej postaci.
— Czego chcesz ode mnie?! — zażądałem odpowiedzi. — Kim jesteś?! — A gdy w odpowiedzi nie usłyszałem nic poza szaleńczym śmiechem, znowu rzuciłem się na niego. Tym razem jednak próbowałem dosięgnąć; mierzyłem w twarz i szyję, rozcapierzając palce jak pazury. Zerwałem kaptur nieznajomego i ujrzałem ciemne włosy, i cały kształt ludzkiej twarzy. Widziałem delikatną, miękką skórę. Nawet teraz jednak postać pozostawała w absolutnym bezruchu, tak jak poprzednio.
Cofnął się trochę do tyłu, tak jak dorosły mężczyzna, który w zabawie popychałby dziecko. Poruszał się zbyt szybko, by moje oczy mogły dostrzec jego ruchy. Uchylał zawsze twarz przed moim wzrokiem, obracając ją to w jedną, to w drugą stronę. Wszystko to czynił najwidoczniej bez najmniejszego wysiłku, gdy ja tymczasem bezskutecznie usiłowałem zranić go i uderzyć. Nie czułem jednak nic poza miękką białą skórą, którą co najwyżej muskały moje palce i, może raz lub dwa, wspaniałe czarne włosy.
— Dzielny, mocny, mały Wolfkiller — odezwał się do mnie głosem bardziej miękkim, głębszym.
Zastygłem w bezruchu, dysząc, pokryty potem. Wpatrywałem się w niego i wreszcie zobaczyłem dokładniej jego twarz. Wyraźny kształt rysów twarzy, na które zaledwie miałem możliwość zerknąć w teatrze. Wydymał usta w ironicznym geście kpiarza.
— O Boże, pomóż mi… — wyszeptałem i cofnąłem się do tyłu. Wydawało się niemożliwe, by ta twarz kiedykolwiek mogła wyrażać uczucia, tak jak właśnie to uczyniła. — Boże! — wyszeptałem jeszcze raz.
— Jakiego Boga masz na myśli, Wolfkiller? — zapytał.
Odwróciłem się do niego plecami i wydałem z siebie straszliwy ryk. Czułem na ramionach jego dłonie, jak wykute w metalu, i gdy już po raz ostatni zacząłem się szaleńczo bronić, przyciągnął mnie ku sobie, tak że nasze twarze zbliżyły się do siebie. Widziałem jego oczy tuż przed moimi, szerokie i ciemne usta, zaciśnięte, a jednak w uśmiechu. Potem pochylił się nade mną i poczułem na szyi ukłucie jego zębów.
Z głębi dziecięcych opowiadań i podań przywołałem jego imię, które teraz stało się jasne i przejrzyste.
— Wampir! — wydałem z siebie ostatni oszalały okrzyk, odpychając potwora z całych sił.
Zapadła cisza. Bezruch.
Wiedziałem, że nadal znajduję się w uścisku potwora. A przecież wydawało się, że wstaliśmy i, jakby tracąc wszelki ciężar, poruszaliśmy się w ciemności nawet jeszcze łatwiej niż kiedy wdrapywaliśmy się tutaj.
Wokół mnie echo odbijało jakiś olbrzymi hałas, jakby dudnienie. Hałas otaczał mnie, spowijał odgłos może gongu uderzonego bardzo powoli i w idealnym wyczuciu rytmu. Jego dźwięk przechodził przeze mnie w taki sposób, że odczuwałem nadzwyczajną przyjemność przepływającą przez wszystkie moje członki.
Moje usta poruszały się, jednak nie wydałem z siebie głosu. Nie miało to jednak znaczenia. Wszystko, co kiedykolwiek chciałem powiedzieć, było już dla mnie jasne; to tylko się liczyło, a nie to, że musiało to zostać jakoś wyrażone. Było tyle czasu, kiedy można było powiedzieć wszystko i zrobić wszystko. Nie było jednak wcale pośpiechu. Ekstaza i zachwyt. Wypowiedziałem jedno słowo i wydawało mi się jasne i przejrzyste, to jedno słowo, choć nie mogłem mówić, nawet poruszyć wargami. Zdałem sobie nagle sprawę, że już nie oddycham. A przecież coś sprawiło, że nie traciłem oddechu. To coś oddychało za mnie, a oddech przychodził rytmicznie wraz z rytmem uderzeń gongu, który nie miał nic wspólnego z moim ciałem, a ja jedynie smakowałem go, ten rytm, sposób, w jaki bez ustanku trwał. Nie musiałem już dłużej oddychać czy mówić, czy zdawać sobie sprawę z czegokolwiek.