Jęknąłem. Powiew wiatru uniósł moje włosy i usłyszałem własny głos. Światła miasta gasły powoli. Gasły też jego kłębiące się miliony, ginące w cudownej grze odcieni lila i znikających świateł.
— Cóżeś ty uczynił ze mną? Co się ze mną stało? — wyszeptałem.
Zdało mi się, że wypowiedziane przeze mnie słowa nie urwały się, ot tak, jedno po drugim, lecz dalej brzmiały, aż cała wypowiedź stała się jednym spoistym dźwiękiem, który doskonale nagłośnił moje przerażenie i jednocześnie radość. Jeśli był Bóg, nie miał teraz dla mnie żadnego znaczenia. Był tylko częścią jakiegoś nudnego i okropnego królestwa, którego sekrety już dawno temu zostały splądrowane i złupione, którego światła dawno już wygasły. To było pulsującym jądrem samego życia, wokół którego obracała się cała jego prawdziwa złożoność. Ach, powab tej złożoności, poczucie po prostu bycia w niej…
Za sobą usłyszałem szelest stóp demona na kamiennej posadzce. Kiedy odwróciłem się, ujrzałem go bladego i wysuszonego, jakby pozostała z niego tylko łupina. Jego oczy naznaczone były czerwonymi jak krew łzami. Wyciągnął do mnie rękę, jak gdyby w geście bólu. Przycisnąłem go do piersi. Poczułem do niego taką miłość, jakiej nigdy w życiu nie zaznałem.
— Ach, czyż tego nie widzisz? — usłyszałem upiorny głos wolno przeciągający słowa, szept bez końca. — Jesteś moim spadkobiercą, przejmiesz ode mnie Mroczny Dar. Będziesz miał większą siłę i odwagę niż dziesięciu śmiertelnych mężczyzn. Teraz takim Dzieckiem Ciemności masz zostać właśnie ty.
Ucałowałem jego powieki. Ująłem w dłonie jego miękkie czarne włosy. Nie był już dla mnie upiorem, choć pozostawał czymś dziwnym, pełnym głębszej wiedzy niż, być może, szepczące drzewa poniżej czy migoczące z daleka miasto. Jego zapadnięte policzki, wydłużona szyja, cienkie nogi… były teraz zupełnie dla mnie naturalne.
— Nie, mój gołowąsie — westchnął. — Zachowaj pocałunki dla świata. Mój czas już się skończył, a ty nie jesteś mi nic winien poza hołdem. Chodź teraz za mną.
3
Poprowadził mnie w dół kręconymi schodami. Wszystko, co widziałem, absorbowało mnie bez końca. Nierówno i surowo przycięte kamienie zdawały się wydzielać własne światło, jasność. Nawet szczury, przemykające od czasu do czasu pod nogami w ciemności, miały w sobie tajemnicze piękno. Wreszcie Magnus otworzył grube, wybijane żelaznymi głowicami drzwi, przekazał mi ciężkie kółko z kluczami i poprowadził do dużej sali z okratowanymi oknami.
— Jesteś moim dziedzicem, moim spadkobiercą — odezwał się. — Przejmiesz w posiadanie ten dom i wszystkie moje skarby. Najpierw jednak zrobisz to, co ci powiem.
Okratowane okna niewiele przepuszczały światła, bijącego z podświetlonych księżycem chmur. Znowu przez chwilę ujrzałem migoczące miasto, jak gdyby otwierało dla mnie swoje ramiona.
— Ach, później będziesz mógł pić krew do woli, każdego, kogo napotkasz — odezwał się nagle Magnus. Obrócił mnie ku sobie i po chwili obaj stanęliśmy naprzeciwko dużej sterty ułożonego na samym środku sali drewna.
— Posłuchaj uważnie — odezwał się ponownie. — Zamierzam bowiem opuścić cię — wykonał gest ręki w kierunku drewna — a są jeszcze pewne rzeczy, które musisz wiedzieć i poznać. Jesteś teraz nieśmiertelny. Twoja nowa natura wkrótce zaprowadzi cię do pierwszej ofiary, do człowieka, mężczyzny albo kobiety. Bądź szybki i nie okazuj łaski, ale pamiętaj o tym, aby przestać delektować się krwią, bez względu na to, jak będzie wspaniała, zanim serce twojej ofiary przestanie bić.
— W ciągu lat, które nadejdą, będziesz dość silny, aby wyczuć ten moment; na razie jednak naucz się oddawać czarę, zanim ją całkowicie opróżnisz, albo zapłacisz za to najwyższą cenę.
— Dlaczego zostawiasz mnie samego? — zapytałem rozpaczliwie. Przywarłem do niego. Ofiary, litość, zabijanie… Poczułem się jak pod ostrzałem tych słów, jakbym był fizycznie nimi uderzany.
Odepchnął mnie z taką łatwością, że moje ręce aż zabolały od tego gwałtownego ruchu. Gapiłem się teraz na nie ze zdumieniem, czując nadzwyczajną, dziwną jakość odczuwanego bólu. Zupełnie nie przypominało to ludzkiego bólu.
Magnus zatrzymał się jednak i palcem wskazał na kamienną ścianę przeciwległego końca sali. Zauważyłem, że jeden z wielkich kamiennych kloców został usunięty ze swojego miejsca i wystawał nieco ponad stopę przed równą powierzchnią ściany.
— Uchwyć ten kloc i wyciągnij go ze ściany — powiedział.
— To niemożliwe — odparłem. — Musi chyba ważyć…
— Wyciągnij go! — Raz jeszcze wskazał kamień długim, kościstym palcem, zniecierpliwiony. Natychmiast posłusznie spróbowałem.
Ku mojemu całkowitemu zdumieniu, z łatwością byłem w stanie usunąć kamień ze ściany. Za nim zobaczyłem ciemną czeluść. Otwór był wystarczający, aby dorosły mężczyzna mógł się nim przecisnąć.
Demon wydał z siebie chrapliwy, rechotliwy śmiech i pokiwał głową.
— Tam, mój synu, znajduje się przejście do moich skarbów. Zrób z tym, co zechcesz, i z wszystkim, co posiadam tutaj, na ziemi. Teraz już muszę spełnić swoje śluby.
Raz jeszcze wprawił mnie w zdumienie, gdy chwycił dwie duże gałązki leżące na kawałkach drewna i potarł je tak mocno, że po chwili zapłonęły jasnym płomyczkiem. Rzucił je na stos, który tak był ułożony, że niemal natychmiast cały zajął się ogniem, jasno oświetlając łukowe sklepienie i kamienne ściany.
Nabrałem głęboko powietrza w płuca i mimowolnie odsunąłem się do tyłu. Szaleńczy taniec żółtych i pomarańczowych płomieni oczarowywał i jednocześnie przerażał, a ciepło, choć czułem je, nie powodowało sensacji, jakie do tej pory znałem. Nie odczuwałem już naturalnej obawy, że mogę się poparzyć. Ciepło było raczej delikatne, subtelne, przyjemne i po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo moje ciało stało się zimne. Chłód ciała był niemal mrożący, a ogień rozgrzewał je, doprowadzając mnie do rozkoszy.
Magnus zaśmiał się ponownie swoim szczekliwym, krótkim śmiechem, po czym zaczął tańczyć wokół ognia. Cienkie nogi sprawiały, że wyglądał jak tańczący kościotrup o białej ludzkiej twarzy. Zgiął ręce nad głową, pochylił tors, ugiął kolana i zaczął obracać się wokół siebie, okrążając jednocześnie płonący stos.
— Mon Dieu! — szepnąłem do siebie. Zataczałem się. Może jeszcze godzinę temu jego taniec przeraziłby mnie i napełnił strachem; teraz był jedynie fascynujący, gdy w połyskującym świetle przyglądałem mu się tak, jak przyglądamy się wciągającemu, coraz bardziej niesamowitemu spektaklowi. Ogień dotykał jego ubrania, lizał atłasowe łachmany, które miał na sobie, spodnie i poszarpaną koszulę.
— Ależ… nie możesz mnie teraz zostawić! — błagałem go i zaklinałem, próbując zachować trzeźwość rozumowania i próbując zdać sobie sprawę ze znaczenia tego, o czym mówił. Swój głos odbierałem jak coś monstrualnego i potwornego. Spróbowałem mówić ciszej, bardziej miękko, bardziej go dostosować do normalności. — Dokąd odchodzisz?
Zaśmiał się wtedy tak głośno, jak jeszcze nigdy dotąd, przyśpieszając tylko taniec i jednocześnie oddalając się ode mnie. Rozchylił ramiona, jakby w geście obejmowania płonącego ognia.
Teraz płomienie obejmowały już najgrubsze kłody drewna. Sala, mimo iż nie była mała, przypominała w tej chwili wielki gliniany piec. Dym uchodził wszystkimi oknami.