Korzystając z oświetlenia, jakie dawały płomienie ognia, spojrzałem dokładniej na sarkofag. Na jego ciężkim wieku wyrzeźbiono wizerunek starego człowieka i zdałem sobie natychmiast sprawę, że była to podobizna Magnusa. Leżał tu w spokoju i ciszy z zastygłym na zawsze, błazeńskim uśmiechem; jego oczy spoglądały spokojnie na sufit, a włosy opadały na ramiona schludną grzywą wyrzeźbionych fal i loków. Rzeźba miała co najmniej ze trzy stulecia. Magnus leżał ze złożonymi na piersiach dłońmi. Ubrany był w długie szaty, a z miecza, który został wyrzeźbiony w kamieniu, ktoś odłamał rękojeść i kawałek ostrza.
Nie wiem, jak długo przyglądałem się rzeźbie, widząc, że została wykonana niezwykle starannie i przy olbrzymim wysiłku twórcy.
Czy był tam może krzyż i dlatego ktoś chciał go stamtąd usunąć? Dotknąłem tego miejsca palcami. Oczywiście, nic się nie wydarzyło, podobnie jak wtedy, gdy mamrotałem wszystkie te modlitwy. Przysiadając w końcu obok sarkofagu, zrobiłem na zakurzonej podłodze znak krzyża. Znów nic. Następnie do znaku krzyża dodałem kilka pociągnięć oznaczających ciało Chrystusa, jego ramiona, zakrzywione kolana, pochyloną w bólu głowę. Dopisałem: „Pan Nasz Jezus Chrystus” — jedyne słowa, które umiałem dobrze napisać, poza własnym imieniem. Znowu nic.
Nadal patrząc niespokojnie na wypisane słowa i mały krucyfiks, spróbowałem unieść pokrywę sarkofagu. Nawet będąc wyposażony w siłę, którą otrzymałem, nie było to łatwe. Żaden śmiertelny człowiek nie byłby nigdy w stanie tego zrobić. Najbardziej jednak zdumiał mnie rozmiar mojego trudu. Nie posiadałem nieograniczonej siły, a już z całą pewnością nie posiadałem siły starego wampira. Była to siła może trzech mężczyzn, może czterech. Niemożliwością było to teraz ocenić. Dla mnie i tak wydawała się w tej chwili niezwykle imponująca.
Zerknąłem do środka sarkofagu. Pusto, tylko wąskie miejsce na ciało, zaciemnione. Nie potrafiłem wyobrazić sobie leżącego w środku. Wokół brzegu sarkofagu znajdowały się jakieś łacińskie inskrypcje, nie potrafiłem ich jednak przeczytać. Zaniepokoiły mnie i sprawiły ból. Wolałbym, aby ich tu nie było, a moja tęsknota za Magnusem, moja bezradność zagroziły mi ponownie bezpośrednią bliskością. Nienawidziłem go za to, że zostawił mnie! Uderzyło mnie, z całą pełną ironii siłą, że odczuwałem miłość do niego, zanim wskoczył do ognia, że poczułem przypływ takiego samego uczucia, gdy ujrzałem czerwone szaty.
Czy stworzenia ciemności kochają siebie nawzajem? Czy spacerują ramię w ramię po piekle mówiąc: „Ach, jesteś moim przyjacielem” czy „Jakże ciebie kocham” — bądź też podobne rzeczy? Jako że nie wierzyłem w piekło, było to raczej czysto hipotetyczne, intelektualne pytanie. Była to też sprawa pewnego pojęcia zła, prawda? Wszystkie stworzenia piekła mają nienawidzić siebie wzajemnie, tak jak wszyscy zbawieni nienawidzą bez zastrzeżeń potępionych. Wiedziałem o tym całe swoje życie. Gdy byłem dzieckiem, przerażała mnie już sama myśl, że ja mogę pójść do nieba, podczas gdy moja matka może znaleźć się w piekle i że wtedy musiałbym ją nienawidzić. A co by się stało, gdybyśmy oboje byli w piekle? No cóż, teraz wiem bez względu na to, czy wierzę w piekło, czy nie, że wampiry mogą kochać siebie nawzajem, że w samym akcie oddania się złu nie ma jeszcze wykluczenia możliwości kochania. Tak przynajmniej wydawało mi się wtedy. Nie wolno mi płakać — powiedziałem do siebie. Nie mogę już dłużej znieść tych płaczów.
Skierowałem wzrok na dużą drewnianą skrzynię, częściowo ukrytą i umieszczoną u wezgłowia trumny. Nie była zamknięta. Przegniłe drewniane wieko niemalże odpadło od zawiasów, gdy je otworzyłem. Choć stary mistrz powiedział mi, że zostawia na mój użytek wszystkie swoje skarby, byłem zdumiony tym, co tam ujrzałem. Skrzynia wypełniona była klejnotami, złotem i srebrem. Widziałem niezliczone obrączki ozdobione klejnotami, diamentowe naszyjniki, sznury pereł, monety, wyroby ze złota i setki najprzeróżniejszych innych kosztowności.
Lekko przesunąłem palcami po stosie drogocennych rzeczy, a potem zanurzyłem je w nich i wzniosłem w górę pełne garści kosztowności, wlepiając oczy w rozpalone światłem rubiny, zieloność szmaragdów. Ujrzałem, jak światło załamuje się, tworząc kolory, o których nigdy nawet nie marzyłem. Przede mną było bogactwo, które trudno było nawet oszacować. Skrzynia była jak z bajecznych opowiadań o piratach z Morza Karaibskiego i ich łupach.
To wszystko teraz było moje.
Zacząłem przeglądać wszystko jeszcze raz — wolniej i dokładniej. Wszędzie leżały rozrzucone rzeczy osobiste i łatwo rozpadające się towary. Atłasowe maski karnawałowe, butwiejące i odpadające od swych złotych uchwytów, koronkowe chusteczki do nosa i kawałki materiałów, do których były przymocowane szpilki i koronki. Leżał też pasek skórzany z uprzęży, obwieszony złotymi dzwoneczkami, rozsypujący się kawałek sznurowadła przeciągnięty przez obręcz, całe tuziny tabakierek i medalionów na aksamitnych wstążeczkach.
Czy Magnus odebrał to wszystko swoim ofiarom?
Podniosłem inkrustowaną kosztownościami szpadę, o wiele za ciężką na tamtejsze czasy, i zniszczony już pantofel męski, zachowany prawdopodobnie dla sprzączki wykonanej z kryształu górskiego.
Oczywiście, mógł zabierać to, co chciał. A przecież sam chodził ubrany w łachmany, poszarpany kostium z innej epoki i mieszkał tutaj jak pustelnik sprzed wieków. Nie potrafiłem tego zrozumieć.
Zauważyłem także i inne rzeczy rozrzucone między skarbami. Różańce wykonane z zapierających dech klejnotów. Nadal były przy nich krzyżyki! Dotknąłem malutkich, świętych wizerunków Chrystusa. Potrząsnąłem głową i przygryzłem wargą, jak gdyby mówiąc: „Jakie to okropne, że on ukradł te rzeczy!” Jednocześnie rozbawiło mnie to. To następny dowód, że Bóg nie ma nade mną żadnej władzy.
Gdy tak rozmyślałem, próbując zadecydować, czy było to przypadkowe, jak wydawało się w tej chwili, uniosłem w dłoni przecudne zwierciadło inkrustowane perłami. Spojrzałem w nie prawie bezwiednie, jak często spogląda się w lustro. I oto zobaczyłem odbicie swojej postaci, z tą tylko różnicą, że moja skóra była niewiarygodnie biała, tak jak skóra starego szatana, i że moje oczy przestały mieć już swój zwykły niebieski kolor, lecz przeobraziły się w mieszaninę fioletu i błękitu kobaltowego i że były teraz delikatnie opalizujące. Włosy miały świetlisty połysk, a gdy zaczesywałem je palcami do tyłu, czułem w nich nową i zadziwiającą żywotność.
W rzeczywistości to nie Lestat odbijał się w zwierciadle, lecz jakaś jego kopia wykonana z zupełnie innych materiałów i substancji! Te kilka zmarszczek, które przyszły z czasem w wieku dwudziestu lat, zniknęło lub uległo wyprostowaniu. Gapiłem się na swoje odbicie. Rozpoznawanie siebie doprowadziło mnie do szaleństwa. Zacząłem pocierać twarz, nawet lustro. Ścisnąłem mocno wargi, aby się nie rozpłakać. Wreszcie zamknąłem oczy i otworzyłem je znowu. Uśmiechnąłem się bardzo uprzejmie do potwora po drugiej stronie lustra. Odpowiedział uśmiechem. Tak, to był Lestat, bez wątpienia. I zdawało się, że nie było w jego twarzy nic, co w szczególny sposób podkreślałoby wrogość czy ekspresję zła. Nie, wcale nie to. Po prostu trochę figlarności, impulsywności. Właściwie to ten po drugiej stronie mógłby być nawet aniołem, z tym tylko wyjątkiem, że gdyby płakał, jego łzy byłyby czerwone i cały jego obraz byłby jakby lekko zabrudzony czerwienią, bo i cały jego obraz taki właśnie był. Miałby jeszcze te szatańskie zęby, które musiałby chować podczas uśmiechu za dolną wargę, co sprawiałoby wygląd absolutnie przerażający. Tak, całkiem normalna, dobra twarz z jednym elementem w straszliwy sposób nie pasującym do niej, szpecącym ją.