Oszołomiony, poruszyłem się, aż czubkiem buta dotknąłem jego głowy. Opuściłem pochodnię. Usta otworzyły mi się jak do krzyku. Wilgotne, lepkie oczy, na których kłębiły się komary, były błękitne!
Cofnąłem się potykając. Dziki strach ścisnął mi gardło. Obawiałem się, że trup poruszy się i chwyci mnie. Wiedziałem dlaczego. Cofając się do ściany, zahaczyłem o talerz zgniłego jedzenia i dzban. Dzban przewrócił się i potłukł. Wylało się z niego zsiadłe mleko przypominające wymiociny. Poczułem ból w klatce piersiowej. Krew pojawiła się jak ciekły płomień ognia w ustach i wytrysnęła spomiędzy warg, rozbryzgując się na podłodze obok mnie. Musiałem przytrzymać się otwartych drzwi, aby nie upaść. Przez mgłę, którą wywołały mdłości i zawrót głowy, wpatrywałem się w krew. Patrzyłem na jej wspaniały, karmazynowy kolor w świetle pochodni. Przyglądałem się, jak ciemniała, gdy uciekała pomiędzy kamienną podłogą. Ta krew była żywa, a jej słodki zapach przecinał się jak ostrze przez smród martwych ciał. Skurcz głodu krwi usunął mdłości. Plecy wygięły się w łuk. Pochylałem się coraz niżej i niżej nad rozlaną krwią z zadziwiającą elastycznością. Myśli przebiegały przez moją głowę jak w gonitwie. Ten młody człowiek był jeszcze żywy przez jakiś czas w tej celi. Zjełczałe teraz jedzenie i mleko były tu albo po to, aby mógł się nimi pożywić, albo służyć miały jako dodatkowa tortura. Umarł tu, w tej celi, zamknięty w potrzasku z tymi wszystkimi martwymi ciałami, zdając sobie doskonale sprawę, że wkrótce sam stanie się jednym z nich. Boże, cierpieć w taki sposób! Ilu innych młodych ludzi o jasnych włosach spotkał dokładnie taki sam los. Opadłem na kolana i pochyliłem się. Trzymałem pochodnię nisko lewą ręką, głową nieomal dotykałem podłogi, kałuży krwi. Język zabłysnął wyciągnięty z ust w taki sposób, że widziałem go teraz jak język jaszczurki. Zlizywał lepką krew z podłogi. Poczułem dreszcz ekstazy. Rozkosz. Czy to naprawdę ja? Czy to ja chłeptałem krew zaledwie krok od leżącego trupa? Czy to moje serce unosi się od tego smaku zaledwie krok od martwego chłopca, którego Magnus sprowadził tutaj, tak jak sprowadził mnie? Tego chłopca, którego Magnus skazał na śmierć zamiast przeznaczyć do nieśmiertelności.
Gdy zlizywałem krew, ohydna i brudna cela migotała jak płomień. Włosy martwego młodzieńca dotykały mojego czoła. Jego oko, jak pęknięty kryształ, wpatrywało się we mnie.
Dlaczego i ja nie znalazłem się zamknięty w tej celi? Jakiż to zdałem egzamin, że nie krzyczałem teraz, bezskutecznie szarpiąc kraty. Dreszcz i przerażenie, które przewidziałem w wiejskiej gospodzie, powoli nadchodziły i stawały się realne. Poczułem drżenie w rękach i nogach. A dźwięk, który wtedy usłyszałem — rozkoszny dźwięk, równie zniewalający, jak karmazynowy kolor krwi, błękit oczu młodzieńca, połyskujące skrzydełka komarów, prześlizgujące się i opalizujące ciało robaka czy płomień pochodni — był wydanym przeze mnie dzikim, nieokrzesanym i gardłowym okrzykiem.
Upuściłem pochodnię i z wysiłkiem cofnąłem się na kolanach do tyłu, uderzając o cynowy talerz i potłuczony dzban. Stanąłem na równe nogi i wbiegłem na schody. Gdy zatrzasnąłem za sobą drzwi prowadzące do lochów, mój krzyk unosił się coraz wyżej, aż pod sam szczyt wieży. Zatraciłem się w tym dźwięku, gdy odbijał się od ścian i powrócił do mnie. Nie mogłem przestać, nie potrafiłem zamknąć ust czy zasłonić je.
W tej samej chwili przez okratowane wejście i przez liczne okna u góry dostrzegłem światło wstającego poranku. Okrzyk zamarł mi w gardle. Kamienie zaczęły połyskiwać. Światło roztaczało się coraz szerzej wokół mnie, jak wrząca para, paląc powieki. Nie miałem czasu na podjęcie decyzji o ucieczce. Po prostu biegłem jak szalony do góry, aż znalazłem się przed wewnętrzną, ukrytą izbą.
Gdy przedostałem się wreszcie przez przejście, pokój był już pełen mrocznego, purpurowego ognia. Klejnoty wysypujące się ze skrzyni pod wpływem światła zaczęły się poruszać. Byłem już prawie ślepy, gdy odsuwałem wieko sarkofagu.
Szybko zasunąłem wieko z powrotem na swoje miejsce. Palący ból na twarzy i dłoniach ustąpił. Leżałem nieruchomo, bezpieczny, a strach i smutek rozmywały się w zimnej i bezdennej ciemności.
7
Obudziło mnie pragnienie. Natychmiast przypomniałem sobie, gdzie jestem i kim byłem. Nie śniły mi się już słodkie sny człowieka śmiertelnego o chłodzącym białym winie czy świeżej, zielonej trawie pod jabłonią w sadzie mojego ojca. W głębokich ciemnościach kamiennej trumny dotknąłem palcami moich kłów i stwierdziłem, że były niebezpiecznie długie i ostre, jak ostrza maleńkich nożyków.
W wieży był jakiś śmiertelnik i choć nie dotarł jeszcze do drzwi zewnętrznej izby, potrafiłem czytać i słyszeć jego myśli. Słyszałem jego konsternację, kiedy odkrył, że drzwi prowadzące na schody nie są zamknięte. Nigdy się to wcześniej nie zdarzyło. Słyszałem jego strach, gdy odkrył wypalone szczapy drewna na posadzce i zaczął krzyczeć: Mistrzu, panie! Był więc służącym, i w dodatku zdradzieckim i posłusznym woli diabła.
Moje możliwości zafascynowały mnie — to bezgłośne czytanie jego myśli. Coś jeszcze jednak niepokoiło mnie — jego zapach!
Uniosłem kamienną pokrywę sarkofagu i wygramoliłem się na zewnątrz. Zapach był ledwie wyczuwalny, zalatujący piżmem, taki sam jak zapach pierwszej kurwy w łóżku, na której dałem upust swojej namiętności. Było to jak pieczona dziczyzna po dniach całych głodowania w zimie. Było to jak nowe wino lub jak świeże jabłka czy kaskada wody w upalny dzień, gdy wystarczy nabrać w dłonie i zanurzyć w niej usta. Tyle że to było nieporównywalnie bogatsze — ten zapach i apetyt, jaki wzbudzał, były nieskończenie ostrzejsze i bardziej podstawowe.
Przepchnąłem się przez sekretny tunel jak stworzenie przepływające przez ciemność, wypychając kamienny kloc na zewnątrz izby i zeskakując na równe nogi. Stał tam ów śmiertelny człowiek, gapiąc się na mnie z bladą twarzą, wyraźnie zaskoczony. Okazał się starym, zwiędniętym człowiekiem. Poprzez jakiś nie dający się zdefiniować splot rozważań w jego myślach wiedziałem, że był stajennym i woźnicą równocześnie, ale wyczuwanie tego doprowadzało do szaleństwa swoją nieprecyzyjnością.
Nagle poczułem, jak ciepło bijące z pieca, jego natychmiastową niechęć i złość wobec mnie. Nie było co do tego wątpliwości. Jego wzrok jak szalony wędrował w tę i z powrotem po mojej twarzy i postaci. Nienawiść kipiała i piętrzyła się. To on dostarczył to wspaniałe ubranie, które teraz miałem na sobie. To on zajmował się nieszczęśnikami w lochach, gdy jeszcze żyli. Dlatego czułem, że z wściekłością zadaje sobie to pytanie: dlaczego i ja nie jestem tam? Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo go za to pokochałem. Miałem ochotę rozerwać go na kawałki własnymi rękoma.
— Mistrz! — wykrzyknął desperacko. — Gdzie on jest? Mistrz!
Gdzie też mógł być mistrz według niego. Czarownik, król czarowników, jak pewnie uważał. A teraz oto ja miałem całą władzę. W sumie nie przedstawiał dla mnie żadnej wartości, nie wiedział nic, co mogłoby mi się przydać. Gdy powoli zdawałem sobie z tego sprawę, wypijając to niemal z jego myśli, zupełnie zresztą wbrew jego woli — zacząłem wpadać w trans, zahipnotyzowany widokiem jego żył na twarzy i na rękach. Jego zapach odurzał mnie. Czułem mroczny stukot i drżenie jego serca, a potem niemal mogłem smakować jego krew, taką, jaka być może i będzie, aż wreszcie poczułem jej pełny smak, bogaty i gorący, wypełniający mnie.