Выбрать главу

— Mistrz nie żyje, spłonął w ogniu — wymamrotałem, słysząc własny głos jako dziwną monotonność.

Poruszyłem się wolno w jego kierunku. Zerknął na sczerniałą posadzkę. Potem jego wzrok powędrował do sczerniałego sufitu.

— Nie, to kłamstwo.

Był wściekły, a jego wściekłość pulsowała w moich oczach jak światło. Czułem żal i urazę w jego umyśle; rozpaczliwie usiłował sklecić jakieś wytłumaczenie dla zastanej sytuacji. Ach, że też ludzkie ciało, ludzkie mięso może tak wyglądać. Byłem już w szponach wszechogarniającego mnie apetytu, pozbawiony jakichkolwiek wyrzutów sumienia. On wiedział o tym dobrze. W jakiś dziki i bezrozumny sposób wyczuł to, obrzucając mnie ostatnim wściekłym spojrzeniem. Rzucił się w ucieczce ku schodom.

Złapałem go natychmiast. W rzeczy samej, złapanie tak łatwego łupu sprawiło mi przyjemność; to było bardzo proste. W jednej chwili chciałem tylko zmniejszyć dystans nas dzielący, a w drugiej już trzymałem go bezbronnego w dłoniach. Uniosłem go ponad podłogę, tak że jego stopy zwisały luźno, bezskutecznie starając się kopnąć mnie. Trzymałem go z taką łatwością, z jaką człowiek w pełni sił mógłby przytrzymać dziecko, taka była mniej więcej proporcja. Jego umysł był teraz gmatwaniną szaleńczych myśli i wyglądało na to, że niezdolny był do jakiegokolwiek działania obronnego.

Jego oczy nie były już wejściem w jego duszę. Stały się żelatynowymi kulkami, których kolor zwodził mnie i dręczył. Jego ciało natomiast stało się już tylko wijącym się w spazmach kęsem gorącego mięsa i krwi, którą musiałem mieć, jeśli nie chciałem umrzeć.

Przerażał mnie fakt, że moje pożywienie będzie żywe, gdy je dopadnę, że rozkoszna krew przelewać się będzie przez te jeszcze walczące ręce i palce. Wkrótce jednak wydało mi się jak najbardziej doskonałe, że tak się właśnie stanie. Był, kim był, a ja też byłem tym, kim byłem, i teraz nie pozostało już nic innego, jak tylko rozpocząć ucztę.

Przyciągnąłem go do ust. Rozdarłem wybrzuszoną arterię w szyi. Krew trysnęła, odbijając się o podniebienie. Wydałem z siebie cichy krzyk, gdy przydusiłem jego ciało do mojego. Nie była to paląca ciecz, jaką ofiarował mi mój mistrz, ani też wspaniały eliksir, który schłeptywałem z kamiennej podłogi lochów. Nie, to było samo światło, które przybrało postać cieczy. To było raczej tysiąckrotnie soczystsze, to próbowanie tłustego ludzkiego serca pompującego krew, samej istoty tego gorąca.

Czułem, jak moje ramiona unoszą się, palce wbijają się głęboko w jego ciało, gdy tymczasem zacząłem wydawać z siebie brzęczący dźwięk. Zdolność widzenia zniknęła poza maleńką, z trudem łapiącą oddech duszyczką, jedynie omdlenie tak silne, że on sam, kim był, już nie miał w tym żadnego udziału. Całym wysiłkiem woli odepchnąłem go od siebie, gdy zbliżył się już ów niebezpieczny moment. Jakże chciałem wyczuć, jak jego serce przestaje bić. Jakże chciałem czuć, jak rytm serca słabnie i gaśnie, i wiedzieć w tej samej chwili, że go posiadłem. Nie ośmieliłem się jednak.

Wysunął się ciężko z moich ramion; jego ręce i nogi zwisały bezwładnie. Upadając rozrzucił je nienaturalnie na podłodze. Oczy miał wywrócone i spod półprzymkniętych powiek widać było ich białka.

Stwierdziłem, że jestem niezdolny do odwrócenia się. Jego śmierć fascynowała mnie. Nawet najmniejszy szczegół nie mógł uciec mej uwadze. Słyszałem, jak jego oddech gaśnie, widziałem, jak jego bezbronne ciało wiotczeje, jak wpełza w nie śmierć. Krew rozgrzała mnie. Czułem, jak bije w moich żyłach. Rozgrzana twarz parzyła dłonie. Znów zaczynałem rozróżniać dokładnie wszystko dookoła. Wróciła zdolność widzenia. Poczułem się niewyobrażalnie silny.

Podniosłem ciało i przetoczyłem je w dół po schodach, aż do śmierdzących lochów. Tam wrzuciłem, by zgniło pomiędzy innymi.

8

Pora już była wyjść na zewnątrz, spróbować sił. Napełniłem portfel taką ilością pieniędzy, jaka tylko wygodnie zmieściła się w nim i przypiąłem do pasa wybijany kosztownościami miecz, który nie był jeszcze zbyt staroświecki, a potem zszedłem na dół, zamykając za sobą na klucz żelazną bramą do wieży. Wieża najwyraźniej była jedyną pozostałością po leżącym teraz w ruinie domu.

Poczułem w nozdrzach przyniesiony na wietrze zapach koni — silny, przyjemny zapach, być może w taki sam sposób zwierzęta przechwytują zapachy. Okrążając wieżę, bezgłośnie poszedłem w tamtą stronę, w stronę prowizorycznych stajni.

W środku znalazłem nie tylko elegancki stary pojazd, ale także cztery wspaniałe czarne kobyły. Z radością stwierdziłem, że wcale się mnie nie boją. Całowałem ich gładkie boki i długie, miękkie chrapy; zaprawdę, tak bardzo się w nich zakochałem, że mógłbym spędzić tu godziny całe, poznając je moimi nowymi zmysłami. Paliłem się jednak do innych rzeczy.

W stajni był jakiś człowiek.

Wchodząc tutaj i jego zapach złapałem w nozdrza. Pogrążony był w głębokim śnie i gdy obudziłem go, zorientowałem się, że był to niezbyt rozgarnięty chłopak, który nie przedstawiał dla mnie żadnego niebezpieczeństwa.

— Teraz ja jestem twoim panem — powiedziałem, dając mu złotą monetę. — Nie będę cię dziś już potrzebował, osiodłaj tylko konia dla mnie.

Zrozumiał dostatecznie dobrze, aby odpowiedzieć, że w stajni nie ma ani jednego siodła, zanim zapadł w dalszą drzemkę. W porządku. Odciąłem od jednego z cugli długie lejce od powozu, założyłem sam na najpiękniejszą kobyłę i odjechałem na oklep.

Nie potrafię tego opowiedzieć — podrygiwanie konia pode mną, chłodny wiatr i wysoki łuk nocnego nieba. Moje ciało zespoliło się z ciałem zwierzęcia. Przelatywałem nad śniegiem, śmiejąc się głośno od czasu do czasu, potem śpiewając. Dosięgałem tak wysokich tonów, jak nigdy przedtem, a potem obniżałem skalę głosu do połyskującego barytonu. Czasami po prostu wykrzykiwałem coś w ciemności, niczym w radosnym uniesieniu. Musiałem być chyba w radosnym nastroju. Ale jak potwór może odczuwać radość?

Chciałem oczywiście dotrzeć do Paryża. Wiedziałem jednak, że nie jestem jeszcze gotów do tego. Zbyt wiele musiałem się jeszcze dowiedzieć o mojej sile i mocy. Pojechałem więc w przeciwnym kierunku, aż dojechałem na skraj jakiegoś małego miasteczka.

Nie widziałem w okolicy ludzi, a gdy zbliżyłem się do małego kościółka, poczułem ludzką wściekłość i impulsywność, które przełamywały się przez moją dziwną szczęśliwość. Szybko zeskoczyłem z konia i spróbowałem dostać się do środka przez drzwi od zakrystii. Zamek poddał się i wszedłem przez nawę aż do barierki, przy której rozdaje się komunię. Nie wiem, co odczuwałem w tym momencie. Może chciałem, aby się coś wydarzyło. Roznosiła mnie chęć mordu. A przecież piorun nie roztrzaskał mnie na miejscu. Patrzyłem na czerwone światełko przy tabernakulum na ołtarzu. Spojrzałem do góry na figury zamarłe w nie oświetlonej czerni witraży. W desperacji przeszedłem przez barierkę i położyłem dłonie na samym tabernakulum. Szarpnięciem otworzyłem jego maleńkie drzwiczki, sięgnąłem do środka i wyciągnąłem inkrustowane szlachetnymi kamieniami cyborium z poświęconą Hostią. Nie, w tym nie tkwiła żadna moc, nic nie mogłem zobaczyć, poczuć, czy coś stwierdzić którymkolwiek z moich potwornych zmysłów, nic, co znajdowałoby we mnie odzew. Były tylko płatki Hostii, złoto, wosk i odbite światło. Pochyliłem się. Oparłem głowę na ołtarzu. Musiałem chyba wyglądać jak ksiądz pogrążony w modlitwie w środku mszy. Potem zamknąłem wszystko ponownie w tabernakulum. Zamknąłem niezwykle starannie, tak że nikt nie był w stanie stwierdzić, iż popełniono tu świętokradztwo.