Poszedłem dalej, obchodząc kościół od wewnątrz. Ponure obrazy wiszące na ścianach i figury urzekały mnie. Zdałem sobie sprawę, że widzę nie tylko gotowy wytwór artysty, ale przyglądam się procesowi twórczemu malarza i rzeźbiarza. Widziałem, w jaki sposób lakier przyjmował światło. Widziałem drobne błędy popełnione w perspektywie i przebłyski nieoczekiwanej ekspresji.
Czym będą wielcy mistrzowie dla mych oczu, myślałem. Przyłapałem się na tym, że nie mogłem oderwać oczu od najprostszych wzorów namalowanych na gipsowych ścianach. Wtedy też ukląkłem, aby przyjrzeć się lepiej wzorom wykonanym w marmurze posadzki i nagle uświadomiłem sobie, że leżę rozciągnięty na posadzce, gapiąc się szeroko otwartymi oczyma, dotykając jej niemal nosem. Coś wymykało mi się spod kontroli, przywołałem się do porządku. Wstałem, otrzepując się i patrząc na świece, jakby były żyjącymi tworami. Miałem już tego dość.
Najwyższa pora wyjść stąd i wejść wreszcie do miasteczka. Byłem w miasteczku już dwie godziny i przez większość tego czasu nie widziano mnie i nie słyszano.
Stwierdziłem, że przeskakiwanie przez wysokie mury nie stanowi dla mnie żadnego problemu, podobnie jak skoki z ziemi od razu na dachy domów. Bez kłopotu mogłem zeskakiwać na ziemię z wysokości trzeciego piętra i wspinać się po ścianie budynków, wpijając się pazurami i palcami u nóg w spoiwo między kamieniami. Zaglądałem przez okna. Widziałem pary pogrążone we śnie w swoich zbarłożonych łóżkach, dzieci śpiące w kołyskach, stare kobiety wyszywające przy słabym świetle świec. Domy wyglądały jakby były domami dla lalek, jak doskonały zestaw zabawek z ich zgrabnymi, małymi, drewnianymi krzesełkami i wypolerowanymi kominkami, zasłonami i dobrze zdrapaną podłogą.
Widziałem to wszystko jak ktoś, kto sam nigdy nie był częścią tego świata, oglądając najprostsze szczegóły z miłością i zachwytem. Nakrochmalony biały fartuch zawieszony na haku, zniszczone buty przy kominku, dzban obok łóżka. I ludzie… och ci ludzie byli dla mnie rzeczą zadziwiającą i niepojętą. Dochodził do mnie ich zapach, ale byłem nasycony, nie powodował więc we mnie takich jak poprzednio reakcji. Raczej byłem zaślepiony ich różową skórą i delikatnymi kończynami, precyzją, z jaką się poruszali, całym procesem ich życia, jakbym nigdy w przeszłości nie był jednym z nich. Już to, że mieli po pięć palców na każdej dłoni, zdawało się godne uwagi. Ziewali, krzyczeli, obracali się we śnie. Byłem tym oczarowany. A gdy mówili, najgrubsze ściany nie mogły zagłuszyć przede mną ich słów.
Najbardziej jednak zdumiewającym i oczarowującym przejawem moich eksploracji było to, że słyszałem bądź widziałem myśli tych ludzi, tak samo jak słyszałem myśli owego niecnego służącego, którego zabiłem. Nieszczęście, cierpienie, oczekiwania. Były jak prądy powietrza, niektóre słabe, inne przerażająco silne, jeszcze inne były zaledwie błyskiem, nim zginęły bez ujawnienia źródła. Nie potrafiłem jednak czytać w ich umysłach. Z drugiej strony, najbardziej trywialne myśli po prostu nie znajdowały do mnie przystępu, a gdy sam pogrążyłem się w rozmyślaniu, nawet najsilniejsze emocje i namiętności innych nie potrafiły mi przeszkodzić. Było to więc intensywne odczucie, które przekazywało mi myśli, ale tylko wtedy, kiedy sam sobie tego życzyłem. Trafiały się także i takie umysły, które nawet w gorączce wściekłości nic mi nie przesyłały. Odkrycie to wstrząsnęło mną i niemal zwaliło z nóg, podobnie jak zwyczajne piękno, które dostrzegałem za każdym odwróceniem głowy, wspaniałość tkwiącą w rzeczy zwykłej. Wiedziałem jednak doskonale, że kryła się za tym otchłań, w której mógłbym się znaleźć całkiem nieoczekiwanie i bez ratunku.
Nie byłem jedną z tych gorących i pulsujących istot, pełnych sprzeczności, a zarazem niewinnych. One były moimi ofiarami.
Pora opuścić miasteczko. Dość tutaj już się nauczyłem. Nim jednak opuściłem to miejsce, zdobyłem się jeszcze na jeden końcowy akt odwagi i śmiałości. Nic na to nie mogłem poradzić. Musiałem to zrobić. Naciągając wysoko kołnierz mojego czerwonego płaszcza, wszedłem do gospody, wyszukałem kąt z dala od ognia i zamówiłem szklankę wina. Wszyscy obecni przyglądali mi się badawczo, ale bynajmniej nie dlatego, że wiedzieli, iż jestem istotą nie z tego świata. Spoglądali jedynie spode łba na bogato ubranego pana! Siedziałem na miejscu przez dwadzieścia minut, badając to dalej. Nikt, nawet mężczyzna, który mnie obsługiwał, nie rozpoznał niczego! Oczywiście nawet nie dotknąłem wina. Jedynie łyk napoju, a wiedziałem, że moje ciało nie zniosłoby tego. Nauka jednak była jednoznaczna — potrafiłem z łatwością oszukiwać ludzi śmiertelnych! Mogłem się wśród nich bezpiecznie poruszać!
Opuszczając gospodę, byłem pełen triumfu. Gdy tylko dotarłem do lasu, zacząłem biec, a gdy biegłem, poruszałem się tak szybko, że niebo wraz z drzewami rozmazało się w jedną plamę. Prawie unosiłem się w powietrzu. Wreszcie zatrzymałem się, skoczyłem parę razy w górę, tańczyłem. Pozbierałem kamienie i rzucałem je tak daleko, że nie mogłem zobaczyć, gdzie spadają, a gdy ujrzałem leżący na ziemi konar drzewa, gruby i jeszcze nie wyschnięty, uniosłem go i złamałem na kolanie, jakby był gałązką.
Krzyczałem, potem znowu śpiewałem z całej siły. Wywróciłem się na trawę śmiejąc się.
Wreszcie wstałem i zacząłem żonglować w powietrzu monetami, tak jak robili to akrobaci w teatrze u Renauda. Potem wykonałem doskonałe salto. Zrobiłem je jeszcze raz, tym razem do tyłu, i jeszcze raz, do przodu. Wykonywałem podwójne i potrójne salta, i wyskakiwałem w powietrze na jakieś piętnaście stóp ponad ziemię, zanim mocno nie lądowałem z powrotem, nieco zdyszany i pełen chęci do powtórzenia akrobacji.
Powoli jednak zbliżał się poranek.
Na początku była to zaledwie delikatna zmiana w powietrzu i na niebie, ale ja wiedziałem już tak pewnie, jakby Dzwony Piekieł biły na alarm. Dzwony Piekieł wzywające wampira na powrót do domu, w śmiertelny sen. Ach, to rozmywające się piękno nieba, ta cudowność obrazu mrocznych jeszcze dzwonnic kościelnych. Przyszła mi do głowy dziwna myśl, że w piekle w świetle ognia byłoby tak samo jak w oświetleniu słonecznym, i to byłoby jedyne światło, jakie kiedykolwiek bym zobaczył.
Cóż uczyniłem? — myślałem zaskoczony. Nie prosiłem jednak o to, nie poddałem się. Nawet kiedy Magnus powiedział mi, że umieram, walczyłem jeszcze, a przecież teraz słyszę Dzwony Piekieł.
Tak, ale cóż to kogo obchodzi?
Kiedy wróciłem na plac przed kościołem, gotów wrócić konno do domu, coś dziwnego zwróciło moją uwagę. Stałem, trzymając cugle i spoglądałem na niewielki cmentarz przy kościele; nie mogłem jeszcze stwierdzić, co to właściwie było. Potem ponownie poczułem to coś i już wiedziałem. Czułem wyraźną obecność na cmentarzyku. Stałem tak cicho, że słyszałem krew tłoczoną w żyłach. Ta obecność to nie był człowiek! Nie miała zapachu. Nie nadchodziły stamtąd także żadne myśli. Wydawało się to raczej ukryte i ukrywające się, zdające sobie sprawę, że jestem tutaj. Byłem obserwowany.
Może wszystko to powstało w mojej głowie?
Stanąłem nadsłuchując. Spod śniegu wystawały rozrzucone wokoło szare płyty nagrobne. Daleko stał równy rząd starych grobowców i krypt, w tym samym stopniu jednak zniszczonych jak groby.
Wyglądało na to, że owa obecność kryła się gdzieś pomiędzy kryptami. Nagle poczułem wyraźnie, że przesuwa się w kierunku otaczających cmentarz drzew.
— Kim jesteś?! — zażądałem odpowiedzi. Usłyszałem swój głos, ostry jak nóż. — Odpowiadaj — zawołałem jeszcze głośniej.