Выбрать главу

Wyczułem wielkie poruszenie, byłem pewien, że coś porusza się tam bardzo szybko. Rzuciłem się przez cmentarz w tamtym kierunku i wyraźnie czułem, że to coś umyka gdzieś dalej. A przecież nic nie widziałem w nagim, zimowym lesie. Zdałem też sobie sprawę, że jestem silniejszy niż to coś i że wzbudzam raczej strach!

Coś podobnego! Boi się mnie!

Nie miałem zupełnie pojęcia, co to było. Czy miało jakąś materialną postać, czy było takim samym jak ja wampirem, czy może jakimś duchem.

— No cóż — powiedziałem głośno. — Jedno jest pewne. Jesteś tchórzem!

Poruszenie. Przez chwilę las zdawał się oddychać.

Powoli wracało poczucie mojej własnej mocy, z której niezupełnie jeszcze zdawałem sobie sprawę. Nie bałem się niczego. Ani kościoła, ani ciemności, ani kłębiących się w ludzkich ciałach robaków. Nawet tej dziwnej i tajemniczej siły, która gdzieś tu była blisko a nie chciała się ujawnić. Nie bałem się nawet ludzi. Byłem więc nadludzkim, szatańskim stworzeniem, tak jakbym siedząc na schodach piekieł z rękoma na kolanach, napotkał diabła, który zaproponowałby mi: „Lestat, chodź, wybierz tylko szatańską formę, jaką chcesz przybrać i w której chcesz wędrować po świecie”. Jak mogłem wybrać lepszą powłokę niż tę, w której teraz byłem? I wydało mi się nagle, że cierpienie jest pojęciem, które znałem w poprzednim świecie, a które nigdy już nie będzie mi znane.

Trudno mi się powstrzymać przed śmiechem, kiedy wspominam tamtą pierwszą noc, szczególnie tę konkretną chwilę.

9

Następnej nocy wybrałem się do Paryża, zabierając ze sobą tyle złota, ile tylko zdołałem unieść. Słońce właśnie zapadło za horyzontem, gdy obudziłem się i otworzyłem oczy. Czyste, lazurowe światło nadal emanowało z nieba, gdy wskakiwałem na konia i wyruszałem w drogę…

Umierałem z głodu i pragnienia krwi.

I patrzcie, co za szczęście. Po drodze, zanim jeszcze dotarłem do bram miasta, zostałem w lesie zaatakowany przez jakiegoś rzezimieszka grasującego w tej okolicy. Wyskoczył nagle spoza drzew i strzelił do mnie z pistoletu. Widziałem nawet kulkę, jak wyleciała z lufy i przeszyła mnie na wylot, gdy zeskakiwałem z konia, by ruszyć w jego stronę.

Był silnym mężczyzną, a ja ze zdziwieniem stwierdziłem, jak bardzo bawiło mnie jego przeklinanie i bezradna szamotanina. Niecny służący, do którego dobrałem się poprzedniej nocy, był już stary. Ten był krzepkim, młodym mężczyzną. Nawet szorstkość jego źle ogolonej brody była dla mnie intrygująca i uwielbiałem siłę jego rąk, gdy rzucił się na mnie. Nie była to jednak równa walka. Zdrętwiał, gdy zanurzyłem zęby w jego szyję, a gdy popłynęła krew, odczuwałem już tylko zmysłowość graniczącą z lubieżnością. Było to tak szczególne, że zapomniałem o odrzuceniu go od siebie tuż przed zatrzymaniem jeszcze bijącego serca.

Byliśmy obaj na kolanach, w śniegu, zwarci razem. To było jak uderzenie życia przepływającego do mnie wraz z krwią. Przez dłuższą chwilę nie mogłem się ruszyć. Hmmm, już złamałem pierwszą zasadę, pomyślałem. Czy teraz umrę? Czy to właśnie się zdarzy? A co z tym biednym, martwym skurczybykiem w moich rękach, który bez namysłu odstrzeliłby mi głowę ze swojego pistoletu, gdybym mu tylko na to pozwolił?

Gapiłem się na ciemniejące niebo, na rozpostartą masę cieni przede mną, które były Paryżem. Po uczcie czułem jednak tylko rozgrzanie i oczywiście wzrastającą siłę. Jak do tej pory, nie jest źle. Stanąłem na nogi i wytarłem usta. Potem ująłem ciało i cisnąłem je w śnieg tak daleko od siebie, jak tylko mogłem. Byłem teraz silniejszy niż kiedykolwiek.

Przez chwilę stałem jeszcze bez ruchu, czując żarłoczność, nienasycenie, pragnąc dalej zabijać, by towarzysząca temu ekstaza nigdy się nie kończyła. Nie mogłem już jednak pić więcej krwi i stopniowo uspokoiłem się i opanowałem. Poczułem się dziwnie osamotniony, jak gdyby ten rabuś był moim przyjacielem czy krewnym, a teraz opuścił mnie. Nie potrafiłem tego zrozumieć, poza tym moja uczta jakby związała nas serdecznie ze sobą. Jego zapach był teraz na mnie i na swój sposób podobał mi się. Leżał przecież jednak daleko stąd na kupie rozrzuconego śniegu. Jego ręce i twarz w świetle wschodzącego księżyca były szare.

Niech to szlag trafi; przecież chciał mnie zabić, czyż nie?

W ciągu godziny znalazłem w mieście zdolnego adwokata nazwiskiem Pierre Roget w jego domu na Marais, ambitnego młodego człowieka, którego umysł był całkowicie otwarty na wszystko to, co mu oznajmię. Chciwy, bystry, skrupulatny — dokładnie takiego potrzebowałem. Nie tylko mogłem czytać jego myśli, gdy milczał, ale w dodatku on wierzył we wszystko to, co mu mówiłem. Gorąco pragnął więc służyć poradą prawną i poprowadzić interesy mężowi pewnej dziedziczki z San Domingo. Bez zastrzeżeń zgadzał się wygasić wszystkie świece w pokoju z wyjątkiem jednej, gdy powiedziałem mu, że raziły moje oczy, boleśnie uszkodzone od tropikalnej gorączki. Co do mojej fortuny w kosztownościach, skontaktował się z najbardziej szanowanym jubilerem miasta i spieniężył je. Konta bankowe, weksle płatnicze dla mojej rodziny w Owernii — ależ tak, natychmiast.

To było prostsze niż wcielać się w rolę Lelio.

Dużo kosztowała mnie jednak odpowiednia koncentracja. Wszystko bowiem rozpraszało moją uwagę — dymiący płomień świecy na mosiężnym postumencie, złocony wzór chińskiej tapety oraz zadziwiająca twarzyczka monsieur Rogeta, ze swoimi błyszczącymi zza ośmiokątnych okularów oczyma. Jego zęby niezmiennie budziły we mnie skojarzenie z klawiaturą fortepianu. Zwykłe, prozaiczne przedmioty znajdujące się w pokoju zdawały się tańczyć. Komoda ze swoimi mosiężnymi gałkami, które przypominały oczy, była jakby wpatrzona we mnie. Kobieta śpiewająca w mieszkaniu nad nami pochylona nad drzwiczkami pieca zdawała się przekazywać mi niskim i wibrującym tonem sekretnego języka wiadomości dla mnie, takie jak: „Chodź, przyjdź do mnie”.

Wyglądało jednak na to, że zawsze tak będę odbierał świat i muszę się do tego przyzwyczaić. Pieniądze mają zostać przesłane, jeszcze tej nocy, do ojca i braci, do Nicolasa de Lenfent, muzyka występującego w teatrze Renauda, któremu wolno było powiedzieć tylko tyle, że pieniądze pochodzą od jego przyjaciela, Lestata de Lioncourt. Życzenie Lestata de Lioncourt było takie, by Nicolas przeprowadził się natychmiast do porządnego mieszkaniu na Ile St. Louis, albo jakiegoś innego odpowiedniejszego miejsca, a Roget miał załatwić wszystko tak, by Nicolas de Lenfent mógł studiować grę na skrzypcach. Roget miał także kupić najlepsze dostępne na rynku skrzypce Stradivariusa i przekazać je Nicolasowi.

Na koniec zleciłem napisanie oddzielnego listu do matki, markizy Gabrieli de Lioncourt, Włoszki, ale tak, by nikt prócz niej nie mógł go przeczytać. Wraz z listem miały być przesłane pieniądze. Jeśli będzie mogła wybrać się w podróż do południowych Włoch, do miejsca, gdzie się urodziła, może będzie mogła powstrzymać rozwijającą się gruźlicę.

Poczułem się lepiej, gdy mogłem pomóc jej uwolnić się z zamku ojca. Ciekawiło mnie, co ona o tym będzie myśleć. Zamyśliłem się i przez dłuższą chwilę nie docierało do mnie to, co mówił Roget. Miałem ją właśnie przed oczyma, ubraną w taki strój, jaki przysługiwał jej urodzeniu. Widziałem ją przejeżdżającą bramy naszego zamku, swym własnym powozem ciągnionym przez szóstkę koni. I wtedy przypomniałem sobie jej zniszczoną przez chorobę twarz i usłyszałem kaszel z głębi płuc, jak gdyby była tuż przy mnie.

— Niech pan pośle list i pieniądze jeszcze dziś w nocy — powiedziałem. — Nieważne, ile to będzie kosztowało. Niech pan to zrobi.