Z mrocznego pustkowia Canal Street wróciłem z powrotem do swojego hotelu w starej Dzielnicy Francuskiej. Okolica była tu spokojna — z Vieux Carré rozciągniętym poniżej, z wąskimi uliczkami, hiszpańskimi domami, które tak dobrze znałem — i jak najbardziej odpowiadała mi.
Na olbrzymim ekranie mojego telewizora obejrzałem puszczony z kasety piękny film Viscontiego Śmierć w Wenecji. W pewnej chwili autor mówi tam, że zło to konieczność. Że jest pożywką dla geniuszu. Nie wierzyłem w to, ale chciałem, żeby tak było. Wtedy po prostu byłbym Lestatem, potworem, prawda? A zawsze tak dobrze grałem tę rolę! Ach, no cóż…
Wkładam nową dyskietkę do przenośnego minikomputera i zaczynam pisać historię swojego życia.
Część I: LELIO
1
Zimą, w dwudziestym pierwszym roku mojego życia wybrałem się samotnie konno, aby zapolować na wilki. Znajdowałem się w posiadłościach mojego ojca w Owernii, a czas ówczesny to ostatnie dziesięciolecia przed Wielką Rewolucją Francuską.
Była to chyba najgorsza zima, jaką pamiętam i wilki porywały owce naszym chłopom, pozwalały sobie nawet przebiegać przez wioskę nocą.
Gorzko wspominam tamten czas. Byłem siódmym synem mojego ojca markiza i najmłodszym z trójki, która dożyła wieku męskiego. Nie przysługiwał mi ani tytuł, ani ziemia, nie było przede mną żadnych widoków na przyszłość. Nawet w bogatych rodzinach podobny los spotykał młodszych chłopców, którzy mieli starszych braci. Nasze bogactwo dawno się wyczerpało. Pełnoprawnym spadkobiercą tego wszystkiego, co posiadaliśmy, był mój najstarszy brat Augustyn. Krótko po swym ślubie roztrwonił także i niewielki posag swojej żony.
Zamek ojca, jego posiadłość i wioska w pobliżu były moim całym wszechświatem. A urodziłem się niespokojny — byłem marzycielem, młodym buntownikiem, niezadowolonym z teraźniejszości. Nie chciałem siadywać przy ogniu i rozprawiać o minionych wojnach i czasach króla Słońce. Historia nie miała dla mnie znaczenia.
W tych mrocznych i staroświeckich czasach stałem się urodzonym myśliwym. Przynosiłem bażanty, dziczyznę i łososie z górskich strumieni — wszystko, co było potrzebne i co można było zdobyć — aby wyżywić rodzinę. To właśnie stało się mym życiem, którego z nikim innym nie dzieliłem i które pozostawało wyłącznie moje. Nie muszę dodawać, jakie praktyczne korzyści płynęły z tego w czasach, kiedy głód zaglądał ludziom w oczy, a śmierć z głodu nie była niczym nadzwyczajnym.
Oczywiście było to w sam raz zajęcie dla szlachcica — polować w granicach odwiecznych ziem przodków, gdzie tylko my mieliśmy prawo to robić. Najbogatsi przedstawiciele burżuazji nie mieli prawa w moich lasach unieść do strzału strzelby. Nie musieli jednak tego robić. Mieli pieniądze.
Dwa razy w moim życiu próbowałem uciec od takiej wegetacji i w obu przypadkach przynoszono mnie z powrotem z połamanymi skrzydłami. Ale o tym opowiem wam później.
Teraz przypominam sobie ten śnieg leżący na pagórkach i wilki, które były postrachem wieśniaków z naszej wioski. Przypominam sobie stare powiedzenie, popularne wówczas we Francji, że jeśli mieszkasz w Owernii, to już dalej od Paryża trafić nie mogłeś.
Musicie też zrozumieć, że odkąd dorosłem i stałem się panem, jedynym, który mógł dosiadać konia i strzelać ze strzelby, było rzeczą zupełnie naturalną, iż wieśniacy przychodzili do mnie, uskarżając się na wilki i oczekując, że wytropię je. To jakby należało do moich obowiązków. Nie było też tak, żebym obawiał się wilków. W całym swoim życiu nigdy nie słyszałem, aby wilki zaatakowały człowieka. Mogłem też po prostu otruć je, gdyby nadarzyła się okazja, ale mięso było wtedy zbyt wielkim rarytasem, by faszerować je trucizną:
Tak więc któregoś styczniowego dnia wczesnym rankiem uzbroiłem się dobrze, aby wystrzelać grasujące tej zimy w okolicy wilki, jednego po drugim. Miałem trzy strzelby skałkówki i doskonały karabin skałkowy. Zabrałem je wszystkie ze sobą, a także muszkiet i ojcowską szpadę. Tuż przed wyjazdem z zamku dorzuciłem jeszcze do tego małego arsenału prastarą broń, którą do tej pory nigdy nie zawracałem sobie głowy.
Nasz zamek był pełen starej broni. Moi przodkowie brali udział w niezliczonych wojnach i potyczkach od czasów wypraw krzyżowych ze Św. Ludwikiem. Na ścianach wisiało mnóstwo tego brzęczącego żelastwa, począwszy od lanc i toporów, a skończywszy na cepach i buzdyganach.
Ten buzdygan, który zabrałem ze sobą, był wyjątkowo duży, o wybijanym kolcami łbie. Wziąłem też cep i żelazną kulę połączoną z trzonkiem łańcuchem, którą można było uderzyć w przeciwnika z olbrzymią siłą.
Pamiętajcie, że był to wiek XVIII, czasy, kiedy ubrani w białe peruki paryżanie chodzili w swych atłasowych pantoflach na wysokich obcasach, zażywali tabaki i wycierali nosy w pięknie wyszywane chusteczki.
Ja tymczasem wybierałem się właśnie na polowanie w buciorach z niewyprawionej skóry i kurtce ze skóry kozłowej, zabierając w dodatku ze sobą przedpotopową broń przytwierdzoną do siodła oraz dwa największe psy dogi, których szyje uzbrojone były w obroże z kolcami.
Takie było moje życie. Równie dobrze mógłbym więc żyć w średniowieczu. Wiedziałem jednak dostatecznie dużo o fantazyjnie ubranych podróżnikach spotykanych czasami na drodze pocztowej, o tym innym świecie, by być pod jego wrażeniem. Szlachta ze stolicy nazywała nas prowincjuszami — łapaczami zajęcy. Odwdzięczaliśmy się szyderstwem i pogardą, ogłaszając ich lokajami króla i królowej. Nasz zamek stał na swoim miejscu dobre tysiąc lat i nawet sam wielki kardynał Richelieu podczas wojny z nami nie zdołał zburzyć naszych odwiecznych siedzib. Ale jak już mówiłem, nie zwracałem większej uwagi na historię.
W fatalnym humorze i ogarnięty dziką pasją wyjeżdżałem powoli w góry. Chciałem większej potyczki z wilkami. Zgodnie z tym, co mówili wieśniacy, było ich pięć w stadzie, ale ja miałem ze sobą moje strzelby i dwa psy, których szczęki były tak silne, że mogły złamać kręgosłup wilka w ciągu jednej chwili.
Minęła już godzina, odkąd skręciłem ze ścieżki w góry, pod stok. Po jakimś czasie dotarłem do małej dolinki, o której wiedziałem tyle, że żaden opad śniegu nie mógłby jej ukryć. Gdy po pustym polu skierowałem konia ku jałowemu zagajnikowi, usłyszałem po raz pierwszy wycie. W ciągu kilku następnych sekund usłyszałem kolejne, i jeszcze jedno, a po chwili cały ich chór w takiej zgodności i harmonii, że nie mogłem rozróżnić, ile wilków było w stadzie. Wiedziałem tylko, że już mnie zauważyły i w ten sposób dają sobie znać, by zejść się razem, o co zresztą właśnie mi chodziło.
Nie sądzę, bym wtedy odczuwał jakiś lęk czy strach. Czułem jednak coś, co sprawiało, że włosy na ramionach miałem naelektryzowane. Okolica, dobrze widoczna na kilka mil dookoła z wysokości, na której się znajdowałem, zdawała się zupełnie pusta. Przygotowałem broń. Rozkazałem psom, by zamilkły. I wtedy przyszła mi do głowy myśl, niezupełnie jasna i przejrzysta: abym nie zostawał na otwartej przestrzeni, a wyjechał w las i abym zrobił to jak najszybciej.
W tej samej chwili usłyszałem ujadanie psów. Obróciłem się za siebie i ujrzałem pędzące po śniegu wilki, jakieś parę setek jardów ode mnie. Trzy olbrzymie, szare wilki zbliżały się, jeden za drugim w zatrważającym pędzie.
Rzuciłem się do ucieczki w stronę lasu.
Wydawało mi się, że dotarcie tam przed nimi nie będzie trudne, ale bestie były rzeczywiście sprytne i gdy cwałowałem w kierunku ściany lasu, dojrzałem resztę stada, jakąś piątkę dorosłych zwierząt zabiegających mi drogę z lewej strony. To była zasadzka. Zrozumiałem, że nie jestem w stanie dotrzeć na czas do zagajnika. Stado liczyło w sumie osiem dorosłych zwierząt, a nie pięć, jak powiedzieli chłopi. Nawet jednak wtedy nie odczuwałem strachu. Nie miałem na to czasu. Nie zastanawiałem się też wcześniej nad oczywistym faktem, że wilki popychał do ataku głód, że ich naturalny strach przed człowiekiem po prostu całkowicie ustąpił przed uczuciem wygłodzenia.