Nie zatrzymując się jednak nawet na krótką chwilę, raz jeszcze wszedłem między martwe wilki. Podszedłem do ciała wielkiego basiora, któremu prawie udało się mnie uśmiercić, zarzuciłem go sobie na ramiona i zacząłem schodzić w kierunku domu.
Powrót zabrał mi chyba dwie godziny. Choć znowu, tak naprawdę, wcale tego nie jestem pewien. Ale to, co odczuwałem i czego nauczyłem się podczas walki, pozostało we mnie, defilowało przed oczyma nawet wtedy, gdy byłem już w drodze do domu. Za każdym potknięciem i upadkiem coś we mnie tężało, stawało się gorsze.
Kiedy dotarłem wreszcie do bram zamku, sądzę, że nie byłem już młodzieńcem o imieniu Lestat. Byłem kimś zupełnie innym, gdy zataczając się chwiejnym krokiem przeszedłem próg holu głównego, z wielkim wilkiem na ramionach. Ciało martwego wilka prawie już ostygło. Nagłe, oślepiające światło ognia drażniło moje oczy. Byłem totalnie wyczerpany. I choć zacząłem coś mówić na widok braci wstających od stołu i matki potrącającej oślepłego ojca, który chciał dowiedzieć się, co się dzieje, nie wiem czy udało mi się opowiedzieć wszystko. Wiem tylko, że mój głos był beznamiętny i że nie była taka znów bez sensu prostota mojego opisu zdarzeń:
— A potem… a potem… — coś w tym rodzaju.
Mój brat Augustyn pomógł mi przyjść do siebie. Nagle pojawił się przede mną i jego sylwetka zarysowała się na tle znajdującego się za nim ognia. Bardzo wyraźnie przełamał monotonię moich słów, wypowiadając swoją kwestię.
— Ty mały bękarcie — powiedział zimno. — Nie zabiłeś chyba ośmiu wilków?
Jego wypowiedzi towarzyszył wstrętny, pełen obrzydzenia wyraz twarzy. Ale rzeczą godną uwagi było coś innego. Niemal zaraz po tym, jak wypowiedział te słowa, zdał sobie w jakiś sposób sprawę, że popełnił błąd. Może uświadomił mu to wyraz mojej twarzy, może to była szeptem przez matkę wypowiedziana uwaga, może zupełne milczenie mojego drugiego brata. Dość, że natychmiast jego twarz pokrył wyraz zakłopotania i zażenowania. Zaczął coś mamrotać o tym, jakie to nadzwyczajne, o tym, że niewiele brakowało, a mogłem zginąć, o bulionie, który mieli natychmiast podgrzać dla mnie służący, i tego typu rzeczy, ale było już za późno. To, co wydarzyło się w tej jednej chwili, było już nie do naprawienia. Pamiętam również mój pusty pokój. Leżąc na łóżku, nie miałem przy sobie psów, jak zwykle w zimie, bo leżały martwe w górach. Ogień był wygaszony. Brudny i zakrwawiony wdrapałem się na łoże, zagrzebałem w przykrycia i zasnąłem kamiennym snem.
Przez kilka dni nie wychodziłem ze swojego pokoju. Wiedziałem, że wieśniacy poszli w góry i odnaleźli wilki, że przynieśli je do zamku. Augustyn przyszedł do mnie i o wszystkim powiedział. Ja jednak nie odezwałem się.
Minął może tydzień. Zszedłem do psiarni i zabrałem stamtąd dwa młode, już całkiem spore psy. Od tej pory były moimi towarzyszami. W nocy spałem pomiędzy nimi. Służący pojawiali się i znikali. Nikt jednak nie naprzykrzał mi się i nie przeszkadzał.
Aż któregoś dnia, bezszelestnie i prawie niewidocznie do pokoju wsunęła się moja matka.
2
Był wieczór. Siedziałem na łóżku z psami. Jeden z nich wyciągnął się obok mnie, a drugi pod moimi kolanami. Ogień w kominku trzaskał i skwierczał głośno.
I oto wreszcie, jak przypuszczałem i jak powinienem był się spodziewać, nadchodziła moja matka.
Poznałem ją po szczególnym sposobie poruszania się, zanim jeszcze wynurzyła się z cienia. Gdyby to był ktoś inny, krzyknąłbym „Odejdź”. Teraz jednak nie odezwałem się wcale.
Odczuwałem do niej wielką i niczym nie zmąconą miłość. Nie sądzę, by to uczucie dzielili ze mną pozostali. A zdobyła sobie moje serce między innymi tym, że nigdy nie mówiła rzeczy pospolitych, zwykłych. Wyrażenia w rodzaju „zamknij drzwi”, „jedz zupę” czy „siedź spokojnie” czy podobne wyrażenia nigdy nie przeszły jej przez usta. Cały czas czytała książki. Prawdę mówiąc, była jedyną osobą w naszej rodzinie, która posiadała jakieś wykształcenie i kiedy zabierała już głos, zawsze miała do powiedzenia coś istotnego. Nie odczuwałem więc teraz w sobie dotychczasowej zawziętości. Przeciwnie, wzbudziła moje zaciekawienie. Co powie i czy będzie miało to dla mnie jakieś znaczenie? Nie chciałem wcześniej, by przyszła, nie myślałem o niej. Nie odwróciłem się więc nawet od kominka, aby spojrzeć na nią.
Była jednak między nami silna nić wspólnego zrozumienia. Kiedy chciałem uciec z tego domu i kiedy później przyprowadzono mnie z powrotem, to właśnie ona pomogła mi przezwyciężyć ból. Potrafiła działać cuda, choć nikt wokół nas nawet tego nie zauważał. Jej pierwsza interwencja miała miejsce, kiedy byłem dwunastoletnim chłopcem i stary ksiądz z naszej parafii, który nauczył mnie trochę poezji na pamięć i czytania jednego czy dwóch hymnów po łacinie, chciał wysłać mnie do szkoły w niedalekim klasztorze. Mój ojciec nie zgodził się. Odpowiedział, że wszystkiego czego potrzebuję, mogę uczyć się we własnym domu. To właśnie wtedy matka powstała znad swych książek i rozpoczęła głośną i zażartą walkę z ojcem. Pójdę do szkoły, stwierdziła, jeśli będę tego chciał. Sprzedała jeden ze swych klejnotów rodzinnych, aby zapłacić za książki i ubranie. Wszystkie swoje klejnoty otrzymała w spadku po swej włoskiej babce, a każdy z nich miał własną historię. Wiedziałem, że ciężko jej było rozstawać się z tymi pamiątkami, a jednak uczyniła to natychmiast.
Ojciec był wściekły i powiedział jej, że gdyby nie stracił wzroku, nie poddałby się tak łatwo. Bracia zapewnili go jednak, że niedługo zagrzeję miejsca w szkole. Wrócę biegiem, gdy tylko każą mi zrobić coś, czego nie będę chciał zrobić. Cóż, mylili się, tak się nie stało. Uwielbiałem klasztorną szkołę. Byłem zachwycony kaplicą i hymnami, które tam śpiewaliśmy, biblioteką z tysiącem książek, dzwonami, które odmierzały godziny dnia, ciągle powtarzanymi rytuałami. Uwielbiałem czystość tego miejsca i miałem świadomość, że wszystkie rzeczy w szkole i klasztorze były dobrze utrzymane, że w wielkim domu i przylegającym do niego ogrodzie nie ustawała praca.
Kiedy poprawiano mnie, co nie zdarzało się często, odczuwałem niesłychane szczęście, ponieważ po raz pierwszy w życiu ktoś próbował zrobić ze mnie porządnego człowieka, ktoś uznawał, że jestem zdolny do uczenia się.
W ciągu miesiąca zadeklarowałem moje powołanie. Chciałem wstąpić do zakonu. Chciałem spędzić resztę mojego życia w tych nieskazitelnych wnętrzach klasztornych, w bibliotece, ucząc się ze starożytnych ksiąg. Chciałem zostać zamknięty na zawsze z ludźmi, którzy wierzyli, że mogą być dobrzy, jeśli tylko sami tego chcą. Lubiano mnie tam. To było nadzwyczajne i wprost nienormalne. Nie sprawiałem tam też nikomu zmartwień ani nie wprowadzałem nikogo we wściekłość.
Ojciec przełożony niemal natychmiast napisał list do mojego ojca, prosząc go w nim o zgodę. I szczerze mówiąc, myślałem, że ojciec z radością wykorzysta okazję pozbycia się mnie. Nie minęły jednak trzy dni, a do klasztoru przybyli moi bracia, aby mnie stąd zabrać. Płakałem i błagałem ich, aby mi pozwolili zostać, ale nawet ojciec przełożony nic tu nie mógł zdziałać.
Gdy tylko przybyliśmy do zamku, bracia odebrali mi książki i zamknęli mnie. Nie rozumiałem, dlaczego byli tacy wściekli. Dochodziło do mnie, że ojciec i bracia uważają z jakiejś przyczyny, iż zachowywałem się jak głupiec. Nie potrafiłem powstrzymać płaczu. Chodziłem w kółko po pokoju, pięścią uderzając w sprzęty i kopiąc nogą w drzwi.