Wreszcie pojawił się mój brat Augustyn. Zaczął przychodzić i rozmawiać ze mną. Na początku pukał się w czoło, ale wkrótce stało się jasne, o co im chodziło. Żaden członek starożytnego rodu francuskiego nie może zostać biednym nauczającym braciszkiem zakonnym. Jakżeż mogłem tego sam nie rozumieć. Wysłano mnie po to, abym nauczył się czytać i pisać. Dlaczego zawsze muszę wpadać w skrajność. Dlaczego zachowuję się i reaguję jak dziki zwierz?
A co do możliwości zostania księdzem z realnymi perspektywami kariery kościelnej — no cóż, byłem najmłodszym synem w swojej rodzinie, czyż nie tak? Powinienem myśleć o moich obowiązkach wobec bratanic i bratanków.
Wszystko to oznaczało rzecz mniej więcej następującą: nie mamy pieniędzy, by wspomóc twoją prawdziwą kościelną karierę, uczynić cię biskupem czy kardynałem, co przysługiwałoby randze rodziny. Musisz więc przeżyć swoje życie tutaj jako człowiek niepiśmienny i żebrak. Nie dąsaj się więc i zejdź do holu zagrać z ojcem w szachy.
Jak to do mnie dotarło, płakałem nawet przy zastawionym do kolacji stole. Mamrotałem pod nosem słowa, których nikt nie rozumiał, coś o całym tym naszym domu będącym „chaosem”. Wkrótce też za to zostałem ponownie wysłany do swojego pokoju.
I wtedy przyszła matka.
Powiedziała: — Nie wiesz, co to jest chaos. Dlaczego używasz takich słów?
— Wiem — odpowiedziałem.
Zacząłem opisywać jej brud i bałagan, który w domu był wszędzie, i klasztor — miejsce czyste i uporządkowane, gdzie, jeśli zdecydowałem się już tam zostać, mógłbym coś osiągnąć. Nie sprzeczała się ze mną. I choć byłem młody, czułem, że rozgrzewam ją nadzwyczajnością tego, o czym opowiadałem.
Następnego poranka zabrała mnie na przejażdżkę. Jechaliśmy konno dobre pół dnia, zanim dotarliśmy do imponującego swym wyglądem zamku, należącego do właściciela włości sąsiadujących z naszymi. Tam matka i pan zamku zabrali mnie do psiarni, gdzie kazano mi wybrać sobie najlepsze szczenięta doga z najnowszego miotu.
Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś tak delikatnego i przymilnego, jak owe szczenięta. Duże psy wyglądały przy nich jak senne lwy, gdy od niechcenia spoglądały na nas. Po prostu — coś wspaniałego. Byłem zbyt podniecony, aby dokonać wyboru. Przywiozłem jednak z tej wyprawy sukę i psa, których wybór doradzał mi ich właściciel. Całą drogę do domu trzymałem je przy sobie w koszu.
Po miesiącu matka przyniosła mi mój pierwszy muszkiet z zamkiem skałkowym i sprawiła pierwszego dobrego konia pod siodło. Nigdy nie powiedziała, dlaczego to wszystko robi, ale ja rozumiałem na swój własny sposób sens tego podarunku. Wychowałem te psy, wytrenowałem je i później założyłem własną wspaniałą psiarnię. Mając takie psy, stałem się wkrótce myśliwym z krwi i kości; nim osiągnąłem szesnasty rok życia, czułem się na polach jak ryba w wodzie.
W domu jednak stałem się jeszcze bardziej niż dotychczas zawadą. Tak naprawdę, nikt nie chciał mnie słuchać, kiedy mówiłem o przywróceniu do dawnej świetności naszych winnic, o naszych zasiewach na polach czy wreszcie o konieczności ukrócenia ciągłych kradzieży ze strony dzierżawców. Mój głos zupełnie się nie liczył. Ciche przypływy i odpływy codziennego życia nie przynosiły żadnych zmian i wydawały się dla mnie zabójcze.
Do kościoła chodziłem podczas wszystkich świąt po to, by przełamać monotonię takiego życia. A kiedy nadchodziła pora odpustów i targów w wiosce, zawsze pędziłem tam bez tchu, spragniony tych maleńkich przedstawień, których nigdzie indziej nie miałem okazji oglądać, spragniony zresztą jakiejkolwiek odmienności w moim monotonnym życiu. Mogli to być ci sami starzy żonglerzy, mimowie i akrobaci z lat minionych. To nie miało znaczenia. To i tak było coś więcej niż zmiany pór roku i czcza gadanina przeszłej świetności.
Tego roku, w którym skończyłem 16 lat, do wioski przybyła trupa włoskich aktorów. Mieli ze sobą malowany wóz, w tyle którego przedstawiali najbardziej wyszukane sztuki, jakie kiedykolwiek oglądałem. Wystawiali starą włoską komedię z Pantalone i Pulcinellą oraz młodą parą kochanków Leliem i Izabellą, starym doktorem i całą masą wyśmienitych trików i kawałów. Byłem zachwycony. Przyglądałem się temu oniemiały. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, takiej zręczności, szybkości, witalności. Uwielbiałem przysłuchiwać się słowom nawet wtedy, gdy wypowiadane były zbyt szybko, abym je zrozumiał.
Kiedy trupa zakończyła przedstawienie i zebrała, ile się dało od otaczającego ją tłumu, poszedłem za nimi do gospody i zaprosiłem wszystkich na wino, na które w rzeczywistości nie bardzo mogłem sobie pozwolić, lecz bardzo chciałem porozmawiać z nimi. Czułem niewysłowioną miłość do tych mężczyzn i kobiet. Wytłumaczyli mi, jak to aktor obiera sobie jedną rolę i gra ją już przez całe życie. Opowiadali, że nie używają wcale wyuczonych kwestii, lecz improwizują wszystko na scenie. Znali swoje imię, swój charakter, rozumieli postać, którą grali. Na tym polegał geniusz tego nie kończącego się przedstawienia.
Nazwano to komedią dell’arte.
Byłem oczarowany. Natychmiast zakochałem się w młodej dziewczynie, która grała Izabellę. Poszedłem do wozu z aktorami i dokładnie obejrzałem wszystkie kostiumy i malowane dekoracje, a kiedy znowu piliśmy wino w oberży, pozwolili mi zagrać rolę Lelia, młodego kochanka Izabelli. Nagrodzili mnie oklaskami i powiedzieli, że mam w sobie talent. Z początku sądziłem, że to zwykłe pochlebstwo, ale i tak nie miało to znaczenia.
Następnego ranka, kiedy ich wóz wytoczył się z wioski, byłem w nim w środku. Ukryto mnie z tyłu. Miałem przy sobie parę monet, które udało mi się oszczędzić i cały mój dobytek zawinięty w koc. Zamierzałem zostać aktorem. Otóż, Lelio w starej włoskiej komedii ma być całkiem przystojny. Jest kochankiem, jak już mówiłem, i nie nosi maski. Jeśli posiada maniery, godność, arystokratyczne wychowanie — tym lepiej, bowiem to jest właśnie część jego roli. No cóż, trupa doszła do wniosku, że wszystkie te przymioty są we mnie naturalne. Natychmiast przeprowadzili ze mną kilka prób przed następnym przedstawieniem. W przeddzień występu wybrałem się na spacer po mieście, do którego dotarliśmy. Było to znacznie większe i bardziej interesujące miejsce niż nasza wioska. Razem z pozostałymi aktorami rozgłaszałem wieść o naszym przedstawieniu.
Czułem się jak w niebie. Ale ani podróż, ani przygotowania, ani koleżeńska atmosfera panująca w grupie nie przyniosły mi poczucia takiego uniesienia, jak chwila, w której stanąłem wreszcie na małej drewnianej scenie. Dziko rzuciłem się w pogoń za Izabellą. Moje usta okazały się zdolne do wypowiadania wierszowanych zaklęć, dostrzegłem w sobie dowcip, o którym nic dotychczas nie wiedziałem. Słyszałem, jak mój głos odbija się od kamiennych ścian naokoło. Słyszałem, jak wraca na scenę salwami śmiechu tłumu. Musiano mnie niemal siłą ściągnąć ze sceny, ale wszyscy już wiedzieli, że to był wielki sukces.
Tej nocy aktorka, która grała moją ukochaną, okazała mi swą życzliwą aprobatę na swój bardzo szczególny sposób. Pamiętam, że nim zasnąłem w jej ramionach, obiecaliśmy sobie, że kiedy dotrzemy do Paryża, zagramy na jarmarku w St. Germain, a potem opuścimy trupę i zostaniemy w Paryżu, angażując się do pracy na Boulevard du Temple, a następnie spróbujemy dostać się do samej Comedié Française i zagrać przed Marią Antoniną i królem Ludwikiem.
Kiedy obudziłem się następnego ranka, dziewczyny już nie było, podobnie jak wszystkich pozostałych aktorów. Byli za to moi bracia.
Nigdy nie dowiedziałem się, czy to za sprawą łapówki moi przyjaciele wydali mnie, czy może po prostu przestraszyli się. Najprawdopodobniej to drugie. Jakakolwiek byłaby tego przyczyna, znowu siłą zaciągnięto mnie do domu. Oczywiście, rodzina była przerażona i oburzona moim postępkiem. Jeśli chce się zostać mnichem w wieku 12 lat, można to jeszcze wybaczyć. Ale teatr? Teatr był skażony, nosił piętno szatana. Nawet wielki Molier nie doczekał się chrześcijańskiego pochówku. A ja ośmieliłem się uciec z grupą obszarpanych włoskich włóczęgów, pomalowałem sobie twarz na biało i grałem na scenie razem z nimi za pieniądze.