— To rodzinna tradycja — odparł. — Moja rodzina zawsze przeznaczała jednego mężczyznę na wojownika. Padło akurat na mnie. Pamięta pani przerwanie Liny w ‘58?
— Oczywiście. Ziemia była odcięta przez miesiąc. Jacyś szaleńcy wysadzili w powietrze oba terminale.
— Tak. Moi rodzice pracowali wtedy w ambasadzie na Nowym Stavangerze. Urodziłem się zanim Lina została wymieniona.
Kungowie wierzyli, że kiedy dziecko przychodzi na świat, jego umysł przejmuje najbliższa uwolniona dusza.
— Prawdę mówiąc, mojego ojca powstrzymał przed popełnieniem samobójstwa attache kulturalny z Shand, który właśnie jadł z nim kolację — ciągnął Marco spokojnie. — Rozumie pani, chciał dotrzeć do mnie pierwszy. Nie udało mu się, więc załatwili mi dokumenty człowieka, znaleźli starsze małżeństwo w Meksyku, które się mną zaopiekowało, i opuścili Ziemię. To wszystko. Jak to się stało, że jest pani łysa?
Kin uniosła rękę ku peruce.
— Och, to wiek. Włosy jakoś nie mogą tego znieść.
Wpatrzył się w horyzont.
— Hm. Ciekawiło mnie to. Zawsze uważałem, że takie rzeczy nie powinny zawstydzać.
Ślizgacz niknął przez na wpół zatopione gaje i flotylle wiosek, dopóki nie zatrzymały go wodorosty. Marco zaklął i grzmotnął w przekładnię mocy.
— Odpływ — mruknął.
Z kadłubem wzniesionym ponad fale pomknęli przez parującą roślinność. Spóźnione, porzucone przez wodę ryby niezgrabnie skakały w ślad za uciekającym morzem. Na Kung mogły przetrwać jedynie amfibie.
Roślinność i pochyły teren sugerowały, że teren dookoła był rzadko zatapiany na dłużej niż godzinę dziennie. Kierowani przez Kunga przewodnika znaleźli trakt wiodący przez wyschnięty step. Gdyby żyli tu ludzie, każdy cal okolicznej ziemi zostałby wykorzystany pod uprawy. Kungowie traktowali je jak pustynię.
Ślizgacz podskoczył na kamiennym występie.
Poniżej była dolina z jeziorem pośrodku, na którym kołysał się statek kosmiczny.
— To Neutrino General Motors. Ma pierścieniowy silnik nuklearny do lotów ziemia-ziemia, system hamulcowy Wrzecionowatych, trzydzieści cztery pomieszczenia z wygodami — wyrecytował Marco zapalając fajkę. — Wewnętrzny system to cacko, raz czymś takim leciałem. Zbudowano je licząc na zyski, ale nie było popytu.
Pojazd wyglądał jak gruby obwarzanek.
— Jest uzbrojony? — spytała Kin niespokojnie.
— Jalo! — wrzasnął kruk.
— Nie chciałbym być po niewłaściwej stronie jego nuklearnego strumienia.
Kung przewodnik wpatrywał się w fajkę z przerażeniem w oczach.
— Ponadto ma jedną obszerną ładownię. Powiedz, czego się boisz, a znajdziesz to tam.
Gdy znaleźli się w śluzie, przewodnik zawrócił ślizgacz i z wyjącym silnikiem pomknął w drogę powrotną.
— Wygląda na to, że jedynym sposobem na wydostanie go stąd jest lot w górę — stwierdziła Kin. — Ciekawe, co tego biedaka tak przeraziło?
— Ja — odparł Marco i bezszelestnie wszedł na pokład. Wtem syknął i przyjął postawę bojową.
W ich kierunku zbliżał się jakiś cień. Atawizm Kin nagle kazał jej uciekać i szukać schronienia na najbliższym drzewie. Nadchodzące coś wyglądało na stworzone do chwytania ludzkiego ciała w pazury i rozszarpywania kłami. Oczywiście atawizm jak zwykle był już tylko reliktem przeszłości. Kin uśmiechnęła się.
Shandi mogłaby od biedy wyprostować swój kark w korytarzu, choć miała prawie trzy metry wzrostu. Stała jednak na ugiętych kolanach, co Shandi zawsze czyniły przy spotkaniach z przedstawicielami niższych ras, jakby w obawie, by ich nie pożreć.
Ta była podobna do pozostałych, to znaczy równie szeroka co wysoka i miała potężne ręce o stwardniałych dłoniach, mogące służyć jako druga para nóg. Jej niedźwiedzia twarz o bystrych oczach zdradzała jednak inteligencję, zaś kształt czaszki wskazywał na genetyczne pokrewieństwo z morsami. Shandi posiadały dwa kły, które podobno kiedyś służyły im do zeskrobywania mięczaków ze skał zamarzających oceanów, ale obecnie były bezużyteczne jak wyrostek robaczkowy. Wypisywano na nich jedynie znaki oznaczające status społeczny. Ich pyski…
— Szy jusz skońszyliście? — wysepleniła Shandi z wyrzutem w głosie.
W nacięciach na jej kłach Kin dostrzegła coś znajomego. Wsadziła palce w kąciki ust, by móc mówić tak, jakby sama miała kły, i odpowiedziała po shandyjsku:
— Jestem Krewna/Prawie-Spieczona-I-Sucha, a ten Kung to Mała-Plama-Dotrze-Daleko — wykrztusiła. — Tłusto pozdrawiam cię, Shandi Niższego Regionu Konwentu Delty Moraine, o ile się nie mylę.
— Gratuluję mistrzostwa wymowy — odparła wdzięcznie Shandi. — Moje imię składa się z pięćdziesięciu sześciu sylab, ale możecie nazywać mnie Srebrną. Czy udajecie się na płaski świat? Czy ten Kung jest niebezpieczny? Wygląda na zaniepokojonego.
— Pewnie dlatego, że nie rozumie shandyjskiego. Choć tak naprawdę oni wszyscy tak wyglądają. To chyba z powodu fizjologii. Nawiasem mówiąc, ten jest człowiekiem, ale nie upierałabym się.
— O czym rozmawiacie? — spytał Marco podejrzliwie. Gdy Srebrna prowadziła ich do sterówki, doszli do porozumienia. Kin i Marco zwracali się do niej w języku uniwersalnym, który rozumiała, lecz którego nie mogła używać ze względu na kły. Mówiła natomiast po shandyjsku, którego wprawdzie Marco nie rozumiał, ale Kin mogła przetłumaczyć na uniwersalny. Wkrótce okazało się, że Srebrna jest socjologiem, historykiem komparatystą, lingwistą i pasterzem zwierząt ubojowych.
— Wszystkim naraz? — zdziwił się Marco.
— Kiedyś znałam Shanda, który był windziarzem, biochemikiem i łowcą fok — odparła Kin.
— Dotarłam tu wczoraj — powiedziała Srebrna. — Pracowałam właśnie na Prediauaku, kiedy ten mężczyzna…
— Znamy go — przerwała jej Kin. — Co ci ofiarował?
— Nie rozumiem.
— Czym cię zachęcił — wyjaśniła Kin. — Żebyś pojechała z nim na płaski świat.
— Och, już rozumiem. Nic mi nie dał. A powinien? Gdy Kin przetłumaczyła, Marco spojrzał zaskoczony, po czym prychnął i ruszył zwiedzać czeluście statku.
— Twoje nazwisko wydaje mi się skądś znajome — powiedziała Srebrna.
— Napisałam książkę „Nieprzerwana Kreacja”. Shandi uśmiechnęła się uprzejmie. — Doprawdy?
Marco zniknął z pola widzenia. Obie panie ruszyły przed siebie, lecz z każdym krokiem narastał w Kin niepokój. To był dziwny statek.
Najwyraźniej został przerobiony na jednostkę towarową, dlatego miał tylko cztery kabiny. Resztę zajmowało paliwo.
Wyglądał na zabawkę bogatego idioty. Tylko wariaci albo szpiedzy używali pojazdów mogących samodzielnie pokonać grawitację.
Przecież każdy cywilizowany świat posiadał Linę. Z kolei na jej szczycie do nabrania wysokości wystarczyło pudełko pod ciśnieniem jako silnik odrzutowy i matryca skoku, by dostać się na szczyt każdej innej Liny. Jedynie kilka wyspecjalizowanych firm handlowych i turystycznych używało statków zdolnych do tradycyjnego pokonywania przestrzeni. Istniały też pojazdy mogące wznieść się w razie potrzeby z powierzchni planety na orbitę. Jednak statku, który mógłby wykonać to ostatnie, a potem przelecieć samodzielnie przestrzeń i jeszcze zrobić skok, nie potrzebował nikt.
Ten był zdolny do zrobienia tego wszystkiego. Niepokój Kin zaczął przechodzić w podniecenie. Matryce pocięły przestrzeń kosmiczną na krótkie odcinki, łączące identyczne szczyty Liny i ich terminale. Ten statek nie pasował do tego.
Miał też na pokładzie autokuchnię, wielki model mogący wytwarzać wszystko, od homarów po trociny. Proteiny dla Shandi też nie stanowiłyby problemu.
Było także pomieszczenie medyczne, mogące obsłużyć chyba całe miasto, oraz lodówka. Ta ostatnia wprawiła Kin w takie zdziwienie, że aż uchyliła drzwiczki.