— Od czasu wypadku z Jalo, nie. Hmm — wyciągnął jedno ramię i trzasnął jakiś przycisk.
Dźwięki dzwonków alarmowych i syren zalały cały statek. Po czterdziestu sekundach Srebrna jak burza wpadła do sterówki. Na jej futrze skrzyły się jeszcze resztki śniegu z jej sypialni. Stanęła gwałtownie.
— To taki ludzki żart? — warknęła.
Wyjaśnili jej.
— Dziwne — podsumowała. — Może powinniśmy przeszukać statek?
Marco wspomniał o ilości możliwych kryjówek. Opisał też szczegółowo, co by się stało, gdyby coś małego i pierzastego wlazło w jakiś ważny system lub po prostu nadepnęło na kabel.
— W porządku — zgodziła się Kin. — Więc co zamierzasz zrobić?
— Wróćcie do swoich kabin, zamknijcie je dokładnie i sprawdźcie, czy nie ma w nich kruka. Ja wypompuję powietrze z reszty statku. Zresztą, to przecież standardowa procedura dezynsekcji.
— Ale w ten sposób on zginie — zaprotestowała Kin.
— Nie przeszkadza mi to.
Wkrótce Marco, obserwując wzrost mocy reaktora, umieszczonego gdzieś pośrodku toroidalnej bryły statku, przez chwilę pomyślał o ptaku. Szybko jednak zarzucił ów temat i zaczął zastanawiać się, czy któraś z pasażerek zauważyła, jak po śmierci Jalo ukrył magiczną sakiewkę z pieniędzmi, tak na wszelki wypadek…
Srebrna przewróciła się na drugi bok w śnieżnym legowisku i pomyślała, czy któreś z pozostałych spostrzegło, jak wyjęła sakiewkę ze schowka Marca i ukryła ją w swoim, żeby później przeliczyć zawartość…
Kin leżąc na łóżku obserwowała migotanie czerwonych lampek, sygnalizujących próżnię na zewnątrz kabiny, i trochę współczuła krukowi. Potem zastanowiła się, czy pozostali zauważyli, jak zabrała sakiewkę z ukrycia Srebrnej i podczas skoku wyrzuciła ją do zsypu na odpadki. Teraz woreczek musiał dryfować gdzieś ku krańcom wszechświata, napędzany siłą odrzutu wylatujących zeń banknotów.
W czterech wierzchołkach pierścienia statku zainstalowane były komory dekompresyjne. Chodziło o to, by zgodnie z wymogami Izby Handlowej, każdy członek załogi, zaskoczony nagłą dekompresją, zamiast walczyć z opornym skafandrem mógł schronić się jak najszybciej. Był to dobry pomysł.
Nad każdą z nich umieszczono wielką czerwoną lampę, po to by zwrócić uwagę ewentualnych ratowników. I choć teraz nie było nikogo, kto mógłby je dostrzec, jedna z nich paliła się.
Zaś w komorze, ściskając pazurami dźwignię ciśnienia, kruk wciskał swój dziób w otwór doprowadzający powietrze i myślał o przeżyciu.
Gdy nie było nic do roboty, a takich chwil jest w czasie każdej podróży pod dostatkiem, Srebrna poprosiła bibliotekę o egzemplarz „Nieprzerwanej Kreacji”. Niestety, ta dysponowała jedynie opracowaniem na temat książki, pochodzącym z „Przewodnika Literackiego Dziesięciu Światów”, poświęconym w znacznej mierze wkładowi dzieła w ponowne odkrycie papieru.
„Osiągnięciem autorki było zestawienie kilkudziesięciu zagadnień z zakresu archeologii, paleontologii i astronomii, na podstawie którego wysnuła ona pewną teorię. Teraz naturalnie możemy twierdzić, że teoria była oczywista. Bez wątpienia. Niemniej tę oczywistość mógł dostrzec jedynie inżynier planetarny, przyzwyczajony do myślenia kategoriami powtórnej kreacji, a także zapalony czytelnik”. Teoria była następująca:
Kiedyś istniała rasa Wrzecionowatych, telepatów tak silnych, że z powodów psychostatycznych nie mogło ich mieszkać więcej niż tysiąc na jednym świecie. A my, ludzie, sądziliśmy, że mamy problemy z populacją. Wrzecionowaci pozostawili po sobie biblioteki i aparaturę naukową, dzięki czemu wiadomo było, że formowali planety według własnych zachcianek. By móc myśleć, potrzebowali przestrzeni. Byli dumni. Kiedy jednak na Bery odkopali resztki maszyny warstwowej Kulistych, ich duma prysła. Okazało się, że nie byli pierwszymi panami Stworzenia, tak jak wierzyli. Kuliści wyprzedzili ich i to o pół miliona lat. Szok spowodował, że przestali się rozmnażać.
Jeden z ich statków, akurat z pełną biblioteką, przelatywał przez System Słoneczny na tyle powoli, że udało się go zatrzymać. Wewnątrz pokiereszowanego meteorami pancerza znaleziono mumie członków załogi. Było ich trzech.
Zaś statek miał ponad sto sześćdziesiąt kilometrów długości. I był prawie pusty.
Kuliści byli silikonowymi baniami, poruszającymi się na trzech kołach. Pozostały po nich jedynie skorupy i owe koła, a także przywalone granitem resztki miast. Dopiero obecnie zaczęto odkrywać i inne pozostałości.
Kuliści posiadali zapiski o jeszcze starszej rasie — Paleotechnicznych. Ci podobno stworzyli gwiazdy drugiej klasy i ich planety. Specjalizowali się też w eksplodowaniu gwiazd nowych, by uzyskiwać metale ciężkie. Dlaczego? A dlaczego nie? Niełatwo to zrozumieć. Kiedyś Kin Arad, ku własnej satysfakcji, znalazła odpowiedź na przynajmniej jedno pytanie dotyczące Paleotechnicznych: dlaczego stwarzali gwiazdy? Odpowiedź brzmiała: bo mogli.
Pewnego razu jakiś statek, lądujący gdzieś przypadkiem z powodu usterki, natrafił na ciało Paleotechnicznego, najwyraźniej martwe, przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia (choć Kin Arad sugerowała, że prawdopodobnie żyli oni według innego czasu, metagalaktycznego, i że ten mógł być jeszcze całkiem żywy, biorąc pod uwagę powolność ich procesów życiowych). Jego ciało było cylindrem długim na osiemset tysięcy kilometrów.
Legendy Kulistych mówiły o wypolerowanych światach, na których Paleotechniczni zapisali swoją historię, zawierającą między innymi wzmianki o ich praprzodkach ChThonach, którzy z materii galaktycznej preparowali gwiazdy giganty, i o Szronach, u których produktem przemiany materii był wodór.
Według teorii rasy powstają, dostosowują wszechświat do własnych potrzeb i giną. Z ruin powstają następne, znów zmieniają świat, umierają, potem kolejne, wzrastają, zmieniają, odchodzą, i tak dalej, aż do totalnej nicości. Nieprzerwane kreowanie. Wszechświat nigdy zatem nie był dziełem natury.
Kiedyś pewien człowiek oskarżał Wrzecionowatych, że manipulowali światem. Kin odpowiedziała mu — co z tego? Gdyby tego nie zrobili, Ziemia wciąż byłaby rozgrzanym głazem otoczonym ciężkimi chmurami. Ulepszyli ją, dodali księżyc. I jeszcze jedno, być może najważniejsze. Stworzyli nam przeszłość. Zryli naszą planetę maszynami warstwowymi, by ukryć w niej kopalne szczątki czegoś, co nigdy nie istniało. Ichtiozaury, krinoidy, kredę i starożytne morza. Być może nie czuli się pewnie, nie mając pod nogami kilkusetmetrowej warstwy skamieniałości, tak samo jak byli nieszczęśliwi, gdy w promieniu pięciu metrów od nich stał inny Wrzecionowaty. Ale najprawdopodobniej robili to dlatego, że było to ich sztuką. Nie wiedzieli, czy ktokolwiek będzie kiedyś oglądał ich dzieła, ale mimo to tworzyli.
W wolnej chwili Kin przeszukała skład broni. Było jej tyle, że gdyby wylądowali na świecie o niestabilnej sytuacji politycznej, mogliby wyposażyć całą armię. Znalazła coś, co przypominało kompletny system wyrzutni rakiet oraz zabawki mniejszego kalibru, które Jalo wziął na pokład zapewne przez sentyment. Był też pistolet na ostre, drewniane kule. Po co?
Statek — jakoś nie nadali mu żadnej nazwy — wyskoczył w zwykłą przestrzeń. Ręce Marco zawisły nad kontrolkami, jakby czekał na jakieś niespodzianki.
Ale nie wydarzyło się nic. W pobliżu nie było nawet gwiazd.
— Jesteśmy na granicy znanego wszechświata — stwierdził Marco. — Tamten błękitny olbrzym to Dagda Secundus. Jakieś pół roku świetlnego stąd.
— Tak. To znaczy, gdzie jesteśmy? — spytała Kin. — Taka gwiazda nie powinna mieć planet, zwłaszcza ładnych.