Uderzył w jedną z ładowni i zachwiał kadłubem. Niebo na ekranach wywinęło koziołka. Grodź awaryjna zapadła się z trzaskiem i sterownia odłączyła się od statku, mknąc przed siebie jako pojazd ratowniczy.
Jednak zniszczenia na statku były niczym w porównaniu z tym, co stało się z napastnikiem. Eksplodował. Błękitnozielone kawałki skorupy rozprysły się na wszystkie strony, zaś kiedy Kin wstawała z podłogi, ekrany lśniły jeszcze jakby przysypało je błyszczącym pyłem.
Po jakimś czasie drzwi komory śluzowej otworzyły się. Wyskoczył z nich Marco, dwiema dłońmi trzymając hełm, w trzeciej dzierżąc karabin laserowy, uratowany z pozostałej części statku, zaś w, czwartej — długi kawałek szkła.
— Wygląda na to, że ktoś rzucił w nas butelką — stwierdziła Kin.
— Ich celność jest zaskakująca — odparł zimno Marco. — Możemy przedostać się do reszty statku, ale nie mamy po co. Nie jest w stanie wykonać skoku. Nie mogę wytworzyć pola wychwytującego. Natomiast większość naszej broni lata sobie dookoła. Systemy pomocnicze działają. Prawdopodobnie moglibyśmy wrócić do domu na samym silniku.
— No to nie jest tak źle — odetchnęła Srebrna.
— Nie. Choć zabrałoby to jakieś dwa tysiące lat. Nawet to cholerne działo jest bezużyteczne. Ktoś wpadł na pomysł, że zapalniki bezpieczniej jest zapakować oddzielnie.
— Więc lądujemy na dysku — powiedziała beznamiętnie Kin.
— Zastanawiałem się, kto wreszcie to powie — odparł Marco. — Tyle że to będzie podróż w jedną stronę. Ten pojazd drugi raz nie wystartuje.
— Co nas uderzyło? — spytała Srebrna. — Wydawało mi się, że widziałam piłkę o średnicy dziesięciu metrów…
— Mam straszne przeczucie, że wiem, co to było — wymamrotała Kin.
— Tak. To była broń — powiedział Marco. — Przyznaję, że trudno mi zrozumieć zniszczenie, jakiemu uległa, ale faktem jest, że nie mamy już statku. Zanim wylądujemy, okrążę dysk jeszcze raz.
Srebrna odchrząknęła delikatnie.
— A co będziemy jeść?
Przetransportowanie autokuchni z kręcącego się powoli kadłuba zajęło im kilkanaście godzin. Na prośbę Kin przenieśli również sarkofag z Jalo i podłączyli go do systemu awaryjnego. Zgodnie z regulaminem, kuchnia miała własny generator. Nikt nie miałby ochoty spędzić swych ostatnich godzin w ciemnym statku z głodną Shandyjką na pokładzie.
Na nowej orbicie przelecieli obok księżyca, wygaszonego i oczywiście niewidocznego na dziennym nieboskłonie. Dostrzegli, iż jedna połowa była czarna.
— Fazy — stwierdziła Kin. — Wystarczy przechylać go wzdłuż osi i będą fazy.
— Kto to robi? — spytał Marco.
— Nie wiem. Ktoś, kto chce, żeby z powierzchni wszystko wyglądało jak na Ziemi. I nie patrzcie na mnie w ten sposób. Przysięgam, nie zbudowali tego ludzie.
Opowiedziała im o sztucznych światach, pierścieniach, dyskach, sferach Dysona i świetlnych tunelach.
— Nie działają — zakończyła. — To znaczy, są kruche i zbyt zależne od cywilizacji. Za dużo może się popsuć. Jak myślicie, dlaczego Korporacja formuje światy, skoro istnieją tańsze rozwiązania? Bo planety są trwałe, dlatego. Przeżyją wszystko.
— Jestem też pewna, że tego nie skonstruowali Wrzecionowaci. Planety były dla nich ważne. Musieli mieć warstwy materii pod nogami i nieskończoną przestrzeń nad głową. Jakoś to czuli. Życie na czymś takim doprowadziłoby ich do szaleństwa. Zresztą wymarli ponad cztery miliony lat temu a ten twór jest o wiele młodszy. Musi nim poruszać cała maszyneria, a maszyny ulegają zużyciu.
— Tam są miasta — powiedział Marco. — We właściwych miejscach, jeśli to Ziemia.
Podniósł wzrok.
— W porządku, Kin. Zdaje się, że koniecznie chcesz nam coś powiedzieć. Czym nas trafili?
— Czy otwór znajdował się na ekliptyce?
Marco pochylił głowę i przez kilka sekund stukał po klawiaturze komputera.
— Tak — odparł. — To ważne? Słońce było dokładnie pod nami.
— Mieliśmy niezłego pecha. Chyba trafiliśmy w planetę.
— Też tak myślałam — Srebrna mruknęła ponuro — ale nie zabierałam głosu, żeby nie wyjść na głupią.
— Na naszym statku wylądowała planeta? — nie dowierzał jej Kung.
— Wiem, że zwykle jest na odwrót, ale zaczynam z grubsza pojmować działanie tego systemu — odparła. — Skoro mamy sztuczne niebo, są też fałszywe ciała niebieskie. Ich orbity muszą być widoczne. Jeśli mają wyglądać jak z Ziemi, czasem poruszają się wstecz.
— Popełniłem błąd — westchnął. — Należało lecieć do domu. Moglibyśmy zmontować zamrażarkę i budzić się na zmiany. Dwa tysiące lat to nie tak długo. Nie wiem, co za agencja poleciła mnie Jago, ale powinni mu zwrócić pieniądze.
— Za to widok jest ładny — stwierdziła Kin.
Ponownie przelatywali pod tarczą i znowu ujrzeli błysk zielonego ognia. Przez kilka sekund słońce podświetlało wodospad wokół obręczy.
Nagle odczuli kolejny wstrząs.
Tym razem nie była to planeta, lecz jakiś pojazd. Kiedy Marco usiłował opanować wirowanie pojazdu szczątki wplątały się w tylną antenę.
Tym razem wyszła Kin. Dla złapania równowagi chwyciła wystający kikut. Popatrzyła na zamarznięty wrak.
— Marco?
— Słyszę cię.
— Z anteny nic nie zostało.
— Już na to wpadłem. Tracimy też powietrze. Możesz zlokalizować przeciek?
— Wszędzie jest cholerna mgła. Rozejrzę się.
Usłyszeli stukot buciorów po kadłubie. Wtem nastała cisza tak długa, że Kung aż krzyknął w mikrofon. Kin odpowiedziała powoli.
— To jest statek. Nie, to złe słowo. Łódź. Do żeglowania po morzu. Rozumiesz.
Spojrzała na obwiedziony płomieniem dysk.
Wodospad spływający z krawędzi świata…
Choć maszt był złamany i siła uderzenia wyrzuciła w kosmos większość desek, olinowanie zatrzymało dość, by stwierdzić obecność pasażera.
— Marco?
— Kin?
— Ktoś tym płynął.
— Humanoid?
Odburknęła.
— Słuchaj, to spadło z wodospadu, przeleciało przez próżnię i uderzyło w statek. Jakiego spodziewasz się opisu? Wygląda jak kostnica po wybuchu bomby.
Gwałtowna śmierć nie była jej obca. Wybierali ją ludzie starzy. Skakali bez spadochronu, spacerowali wśród sklonowanych słoni na nowych światach, omijali zabezpieczenia i włazili do zbiorników maszyn warstwowych… Ale wtedy brygady pogotowia zawsze docierały na miejsce i wszystko zostawało usunięte. Tylko raz warstwowiec zostawił dziwny ślad w świeżym pokładzie węgla.
Uklękła jak automat. Wilgotny materiał zamarzł w próżni na kość. Był dobrej jakości i należycie uszyty. Wewnątrz…
Później, poddawszy próbki tkanki analizie, Srebrna oznajmiła, iż podróżnik był na tyle człowiekiem, że mógłby nazywać Kin kuzynką. Ta zaś wcale nie była tym zdziwiona, choć nie bardzo wiedziała dlaczego.
Przepłynął przez krawędź świata. Na samą myśl robiło jej się zimno. Wszyscy od zawsze wiedzieli, że był płaski. Było to oczywiste. A jednak znalazł się ktoś, kto wyśmiał starców i ruszył na straszliwe morza, by dowieść czegoś innego. I potwornie się pomylił.
Kłótnia o skafandry przyniosła jej ulgę. Było ich pięć, w tym dwa o wymiarach Shandyjki. Z pozostałych jeden wyglądał na uszkodzony i wrodzona ostrożność względem próżni nie pozwalała im na obdarzenie go zaufaniem.
— Musimy wziąć kuchnię — twierdziła Srebrna. — Może ty i Kin będziecie jeść to, co jest na dole, ale ja się tym otruję.