Выбрать главу

— No to każ wyprodukować worek konserw — odparł Marco. — Potrzebujemy czwartego kombinezonu.

Tamta warknęła.

— Nie tak bardzo jak samej autokuchni. Ona może analizować pożywienie, dostarczać ubrania. W razie potrzeby zapewni nam przeżycie.

— Chyba się z tym zgodzę — wtrąciła Kin.

— Wyczerpie energię całego skafandra!

— Wziąłbyś karabin niezdolny do strzelania? — spytała Srebrna.

Popatrzyli po sobie.

— Zabierzmy ją ze względu na Srebrną — pośpieszyła Kin. — Dla niej głód może być poważnym problemem.

Marco podwójnie wzruszył ramionami.

— No to zabierzcie — westchnął i zgarnął skrzynkę z narzędziami ze schowka w ścianie. Kiedy upychały pękatą maszynkę do kombinezonu, owijając ją termokocami, usunął fotel pilota i zmajstrował metalowe, zabójcze ostrze z plastikową rączką. Kin popatrzyła, jak waży je w dłoni, gotów mieczem pokonać twórców świata szerokiego na dwadzieścia cztery tysiące kilometrów. Wzniosła ludzka odwaga czy głupia, kungowska pyszałkowatość?

Odwrócił głowę i napotkał jej wzrok.

— To nie po to, żeby ich przestraszyć, ale żeby odegnać własny strach. Jesteśmy gotowi?

Zaprogramował autopilota tak, by przez dziesięć minut wisieli kilkaset kilometrów ponad wodospadem. Wylecieli na pasach grawitacyjnych. Na linie z pojedynczego włókna Srebrna ciągnęła zawiniątko.

Kin spojrzała przez ramię, gdy ostry płomień wyniósł pojazd ku wysokiej orbicie. Przeniosła wzrok na ścianę wody i małe wysepki na samym brzegu. Słońce tonęło w wodzie po drugiej stronie tarczy.

Nigdzie nie dostrzegła świateł miast.

Nierównym szykiem dotarli do grzmiącej kipieli na krawędzi świata.

Żadne z nich nie zauważyło, że tuż przed odlotem statku piąty, absolutnie sprawny skafander wypadł niezdarnie z komory i natychmiast napęczniał jak nadmuchiwany balon.

W wielkiej czaszy hełmu kruk dokładnie studiował kontrolki. Kosmiczne ubrania zaprojektowano na każdą ewentualność. Mogły przemierzyć system słoneczny i lądować na planetach. Sterowało się nimi za pomocą języka.

Delikatnie stuknął dziobem. Ruszył do przodu. Popatrzył z uwagą i spróbował następnego przycisku…

* * *

O świcie było mokro. Kin obudziła się przemoczona rosą. Tyle, jeśli idzie o termokoce.

Noc trwała długo. Leżąca na samej krawędzi wodospadu wysepka była zbyt mała, by wyżywić mięsożerne zwierzęta, chyba że na wpół wodne. Jednak Marco twierdził, iż na dysku może być zatrzęsienie tych ostatnich i uparł się stać na warcie. Organizm Kunga potrafił funkcjonować bez snu przez całe tygodnie.

Kin zastanawiała się, czy powiedzieć mu o swoim osobistym ogłuszaczu, staranie ukrytym w kieszeni skafandra. Było jej strasznie głupio, ale zadecydowała nie mówić. Po długich zmaganiach z samą sobą w końcu wygrała.

Gdy słońce wzeszło, Marco najwyraźniej spał. Leżał skulony w kłębek pod wilgotnym krzakiem. Poprzez mgiełkę Kin dostrzegła Srebrną, siedzącą na skalnym występie od strony wodospadu.

Wlazła na górę. Shandyjka uśmiechnęła się i zrobiła jej miejsce na rozgrzanym słońcem kamieniu.

Rozpościerał się stąd widok jakby z czubka trójkąta. Skalny szczyt wyrastał z czegoś, co przypominało jesionowo-klonowy lasek, zaś dalej promienie słoneczne połyskiwały na powierzchni srebrnozielonego morza. Po drugiej stronie widniała biała linia piany, niknąca wśród oparów. Dalej…

Srebrna złapała ją w ostatniej chwili.

Odzyskawszy równowagę, ostrożnie usadowiła się niżej, nieco dalej od przepaści.

— Naprawdę możesz tak tu siedzieć i nie bać się? — zapytała.

— Czego? Nie czujesz strachu, kiedy jesteś na statku i od nieskończoności oddziela cię tylko metr kadłuba — odparła Shandyjka.

— To co innego. Tutaj jest prawdziwa otchłań.

Srebrna uniosła pysk i wciągnęła powietrze.

— Lód — zawołała. — Czuję lód. Kin, mogę zrobić ci wykład o wschodzie słońca?

Kin odruchowo zerknęła na nie. Przypomniała sobie, że było wielkości asteroidu, choć stąd wyglądało normalnie. Czuła na skórze jego ciepło.

— Proszę bardzo. Może dowiem się czegoś nowego.

— Zauważyłam krę lodową spadającą za krawędź. Dlaczego tak się dzieje? Wiemy, że na dysku są wyspy polarne, choć niedaleko leżą zielone lądy. Rozważmy odległość słońca od równika i od biegunów. Dlaczego północne i południowe krawędzie nie są zamarznięte, a tereny równikowe nie płoną?

Kin oparła podbródek na dłoniach. Shandyjka mówiła o prawie odwrotności kwadratu. Jeśli w południe słońce wisiało dziesięć tysięcy kilometrów nad równikiem, do biegunów miało ich prawie osiemnaście tysięcy.

Jego drogę można było nazwać orbitą. Poruszało się jak sterowany pojazd, ale to nie tłumaczyło ciepła, które odczuwała. Choć na większości światów bieguny oddalone są od równika zaledwie o kilka tysięcy kilometrów, rozkład temperatur jest zupełnie inny. Tutaj, jeśli strefa umiarkowana miała przypominać ziemską, rejony północne powinny przypominać te z Wotana, zaś równik musiałby wrzeć jak na Wenus.

— Jakieś soczewki energetyczne? — zaryzykowała. — Uwierzę we wszystko. Oczywiście trasa słońca jest regularnie zmieniana.

— Nie rozumiem.

— Żeby otrzymać pory roku.

— Ach, tak. Ludzie potrzebują tego.

— Srebrna…

Shandyjka ponownie zrobiła głęboki wdech.

— Niezłe powietrze — stwierdziła.

— Przestań się droczyć. Wciąż myślisz, że my to zbudowaliśmy.

— Kung i ja przedyskutowaliśmy ten temat, prawda.

— Akurat! Lepiej to sobie wyjaśnijmy. Ludzie mogą być szaleni, ale nie są głupi. Jeśli idzie o mechanikę nieba, ten twór jest tak efektywny jak gumowy klucz francuski. Żeby działać, musi pobierać energię. Mówiąc dosadnie, nikt nie skazałby własnych potomków na zależność od porąbanego słoneczka i sztucznych gwiazd! Dlaczego budowniczowie tego świata nie umieścili go na orbicie prawdziwego słońca? Musieli dysponować ogromną energią, inaczej cała ta konstrukcja jest bez sensu. Pomysł godny średniowiecznego mnicha. To nieludzkie.

— Pasażer na tamtej łodzi był człowiekiem.

Kin długo o nim myślała. Czasem nieproszony wkradał się do jej snów. Zwlekała z odpowiedzią.

— Ja… nie wiem. Może w zamierzchłych czasach porwali garstkę ludzi. A może gdzieś miała miejsce równoległa ewolucja…

Poczuła złość do samej siebie za własną ignorancję, a jeszcze bardziej za taktowność Shandyjki, nie wytykającej wielkich luk w rozumowaniu. Jeśli teraz ktoś zaproponowałby jej powrót do wygodnej, ziemskiej rzeczywistości, odmówiłaby. Najpierw należało odpowiedzieć na wiele pytań.

— Jalo mówił o transmisji materii — powiedziała głośno. — Ciekawe, jak przenoszą wodę z powrotem do oceanów.

Marco wdrapał się na skałę. Od chwili wylądowania na tarczy uległ gruntownej przemianie. Na statku był ponury i cyniczny, teraz zaś kipiał nieskrępowanym entuzjazmem.

— Musimy ułożyć jakiś plan — oznajmił.

— Znaczy, że już go masz — odparła Kin.

— Trzeba nawiązać łączność z władcami tego świata — ciągnął, ignorując sarkazm w jej głosie.

— Czyli zmieniłeś zdanie — głos Srebrnej dobiegł jakby z wysokości. Shandyjka stała i zaciągała się, atmosferą.

— Działam w oparciu o fakty, choć nie bez odrazy. Nie damy rady naprawić statku, ale oni mogą to zrobić albo wynająć nam inny. Jalo jakoś wrócił. A może chcecie tu spędzić resztę życia?