— Wspaniale — odparła Kin biorąc kawę. — Dzięki temu już nigdy nie będę mogła spojrzeć w twarz suszonej rybie. A teraz pora na wielkie odpowiedzi. O ile dobrze zrozumiałam, ten mały rudzielec nazywa się Leiv Eiriksson.
Srebrna wrzuciła wydruk do śmietniczki autokuchni.
— To jest albo niesamowity zbieg okoliczności, albo coś jeszcze innego — ciągnęła Kin spokojnie.
— Poważnie?
Marco przerwał na chwilę swoją obserwację.
— Co jest zbiegiem okoliczności? Przyjrzałaś się ich broni?
— Mają miecze zrobione z kiepskiego gatunku żelaza, kute ręcznie, łatwe do stępienia — odparła z namysłem Kin. — Ich największą bronią jest łódź. Czy słyszałeś termin „klinkierowa”?
Pokiwał głową.
— To dobrze, bo mnie to nic nie mówi. Są szybkie. Ci ludzie rządzą wielkimi obszarami nadmorskimi używając właśnie tych łodzi i tych mieczy. Czasami zachowują się jak piraci, ale posiadają też skomplikowany system prawny. Są odważni. Przepłynięcie tysiąca mil taką łodzią to dla nich zwykła rzecz.
Marco patrzył na nią zdumiony.
— Dowiedziałaś się tego wszystkiego?
— Nie. Zrozumiałam jedynie jego nazwisko i to też tylko dlatego, że już je kiedyś słyszałam. Resztę mam zakodowaną w pamięci.
Spojrzała na Srebrną, jakby czekając na przyzwolenie. Tamta kiwnęła głową.
— „Roku trzysta dwudziestego drugiego” — zanuciła — „Eiriksson przemierzył błękitną wodę”.
— Bardzo poetyckie — zauważył Marco oschle. — A teraz bądź tak dobra i wytłumacz mi to.
— Skoro wychowałeś się w Meksyku, nie słyszałeś tej opowieści. Meksykanie są zazdrośni o swoją historię. Natomiast Leiv Eiriksson — zaczęła wykład o historii Ziemi — odkrył Yinlandię. Miało to miejsce jakieś trzysta lat po bitwie o Haelcor, kończącej istnienie imperium remskiego.
Potem nastąpiła wielka migracja. Turcy parli na zachód i północ. Ojciec Leiva, Eirik, był sprytnym kupcem. Jego Grenlandia nigdy nie była tak zielona, jak mu się wydawało, lecz Leiv przezornie przywiózł z Yinlandii jagody i dzikie winogrona. Ludy północy ruszyły na zachód. Kolonia za kolonią, żabimi skokami posuwały się wzdłuż wschodniego wybrzeża, od krajów leżących wokół Morza Tykera aż po Długie Fiordy Mórz Środka. Była to kraina ich marzeń. Nazwali ją Valhallą.
Oczywiście żyły tam ludy miejscowe. Jednak przybysze tylko z pozoru byli farmerami. Pod cienką warstwą kultury rolnej czaił się duch łupieżców. Tubylców, których nie mogli rozgromić orężem, pokonywali sprytem. Kiedy stanęli twarzą w twarz z konfederacją Objibwa, zawarli traktaty. I tak rozprzestrzeniali się, łącząc z innymi kulturami.
Według wszelkich teorii, na tym powinno się wszystko zakończyć. Ani bowiem tubylcy, ani najeźdźcy nie mieli takiego dynamizmu społecznego, jaki zgodnie z podręcznikami, posiadali Remianie. Północni mieli stać się zwykłym plemieniem o błękitnych oczach i jasnych włosach.
Teorie myliły się jednak. Coś ukrytego w genach obu ras doprowadziło do wybuchu. To był jednak wielki i bogaty kontynent.
Krótko mówiąc, trzysta lat po Leivie, u wejścia do Morza Śródziemnego stanęła cała flota. Większość statków miała żagle. Statki były małe i szybkie, mogły też strzelać, pływały także pod wiatr. Wielkie jednostki nosiły znaki wielkiego orła Valhalli, umieszczonego na tle pasów w kolorze nieba, śniegu i krwi.
Bitwa o Gibraltar była krótka. W Europie nastały dwa wieki stagnacji. Na armaty nie było mocnych.
— Rozumiem — powiedział Marco. — Ten Leiv jest ważną postacią w historii Ziemi. Ale to nie jest Ziemia.
— Wygląda na nią — odparła Kin. — Może jest oszukana, ale prawdziwa.
— Czy ty myślisz…
— Powiem wam, co myślę. Otóż ty i Srebrna mieliście rację. Zbudowali to ludzie. Nie wiem tylko po co.
Shandyjka skinęła głową.
— Na pewno są jakieś ślady…
— O ile nie zniszczyła ich Kompania.
Odpowiedź była logiczna. Kompania mogła zbudować to cudo w tajemnicy, zaś Jalo był przynętą, by ich tu ściągnąć. Tylko w jakim celu? Kin wydało się nagle, że zna odpowiedź, która wcale się jej nie podoba. Nie rozumiała natomiast, po co odegrano całe to przedstawienie ze sprowadzeniem ich.
Lecz przynajmniej było to logiczne. Bo czyż można było sobie wyobrazić inną odpowiedź? Tajemniczy Obcy? Musieli być piekielnie tajemniczy.
Natomiast jeśli to Kompania, było to podłe.
— Zewsząd grozi nam niebezpieczeństwo — oznajmił Marco, entuzjastycznie. — Przez cały czas musimy nosić pasy odrzutowe. Teraz proponuję udać się do jakiegoś centrum cywilizacyjnego i może tam znajdziemy wskazówki, które pomogą nam ustalić pochodzenie dysku.
— Więc zabierzemy się tym — stwierdziła Kin, wskazując na łódź. — Nie wiem na jak długo wystarczą silniki pasów w warunkach grawitacji, więc skoro mamy przebyć ocean, lepiej zrobić to na łodzi.
— Oni mogą okazać się nieprzyjaźni — mruknął Marco, obserwując mężczyzn.
— Kiedy zobaczą ciebie i Srebrną?
Rzeczywiście, przedstawienie się stanowiło pewien problemem. Kin rozwiązała go idąc do żeglarzy nago. Po uprzednim objawieniu się im jako litościwa bogini, była pewna, że prędzej zgwałciliby aligatora.
Leiv wyszedł jej naprzeciw i padł na kolana. Spojrzała na niego z łaskawym, miała nadzieję, wyrazem twarzy.
Był niższy od reszty załogi. Zastanawiała się, na czym polegał jego autorytet, lecz wkrótce ujrzała w jego oczach błysk przebiegłości, zdradzający mistrza wszelakich draństw. Poczuła, że chłodny dotyk ukrytego w dłoni ogłuszacza sprawił jej przyjemność.
— Masz wspaniałą okazję do zdobycia nowych przyjaciół — zagadnęła słodko. — Będzie z tego saga, w którą nikt nie uwierzy. W porządku, Srebrna, wychodź.
Shandyjka przelazła przez krzewy w dalszej części plaży, trzymając się w bezpiecznej odległości. Kiedy przyczłapała bliżej, kilkunastu mężczyzn pognało w przeciwnym kierunku. Gdy już wyraźnie widać było jej kły, następni udali się za nimi.
Uśmiechając się tak szeroko, że rozbolały ją usta, Kin podeszła i położyła dłoń na jej wielkiej, skórzastej łapie.
— Przestań się uśmiechać — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
— Myszlałam, sze to ich uszpokoi.
— Wyglądasz, jakbyś była głodna.
Kiedy Kin przyprowadziła ją do Leiva, ten wciąż stał jak skamieniały. Wzięła jego dłoń w swoją.
— Uklęknij, poczołgaj się — zamamrotała.
Srebrna posłusznie padła plackiem. Leiv spojrzał na nią, potem na Kin. W końcu wyciągnął rękę i poklepał Shandyjkę po ramieniu.
— Grzeczny chłopiec — oznajmiła triumfalnie Kin. Mężczyzna cofnął się gwałtownie.
Przechodząc do drugiej części programu Kin zaczęła gwizdać stary motyw z piosenki robota Morrisa „Lokator pani Widgery”.
Srebrna ruszyła w pokraczny taniec, patrząc w niebo z wyrazem obrzydzenia, lecz trzymając rytm. Kołysała się niezdarnie na boki jak galareta. Kin była dumna z pomysłu. Wszystko co niezgrabne jest przecież śmieszne, a śmieszne nie może być niebezpieczne.
Co poniektórzy wojownicy zaczęli wracać. Srebrna wciąż tańczyła, przestępując z nogi na nogę i wyrzucając w górę małe fontanny piasku. Wreszcie Kin przestała gwizdać.
— Zdałaś egzamin — stwierdziła. — Są już gotowi karmić cię kostkami cukru. Teraz staraj się nie ziewać. Marco?
Ten syknął i wyszedł zza krzaków.
W szarym kombinezonie i płaszczu pośpiesznie zrobionym z koca termicznego wyglądał prawie jak wychudzony człowiek. Tyle że miał zbyt duże oczy i za długi nos, zaś twarz równie szarą jak ubiór. Jedynie jego płomiennoczerwone włosy, choć tak naprawdę nie były to włosy, ale za to czerwone, pasowały do oczu.